poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Hey, ah, na, na, innocence is over.

 z cyklu "Letnie podróże": Wenecja moim okiem

Witajcie! Nareszcie nadszedł czas umieszczenia tu niezwykle krótkiej fotorelacji z przepięknego włoskiego miasta - Wenecji. Wbrew panującym powszechnie plotkom, nie unosi się tam nieprzyjemny zapach, choć jest bardzo dużo śmieci i bardzo dużo ludzi, co widać na zdjęciu numer cztery, przedstawiającym Plac św. Marka i bazylikę. Nieopodal campanili jest ukazany kawałek przepięknego Pałacu Dożów, zaraz obok znajduje się Piazzetta di San Marco, czyli nadbrzeżny placyk, z dwiema kolumnami, pomiędzy którymi, według przesądów, nie wolno przechodzić, ponieważ powoduje to "jakieś nieszczęście", o czym nie każdy miał pojęcie. Wewnątrz krużganków zostały umieszczone kawiarnie, restauracje i lodziarnie, gdzie można się było zaopatrzyć w najmniej dwie gałki lodów... za standardową cenę dwóch euro. Na dwóch środkowych zdjęciach uwieczniłam włoskie słodkości, które znaleźć można również w Paryżu, stamtąd też poznałam ich smak, bo w Wenecji raczej nie byłam skora do wydawania moich uciułanych czterech euro. Cóż jeszcze mogłabym dodać? W sezonie letnim, jak już wyżej wspomniałam, jest chmara ludu. Do samej bazyliki można czekać godzinę i się nie doczekać, chociaż ja miałam szczęście i weszłam po pięciu minutach, tak samo było z Pałacem Dożów, do którego serdecznie polecam się wybrać. Wszystkie malowidła, ogromne obrazy, potężne sale, mniejsze salki, podziemne więzienie, fascynujące ornamenty na tapetach, mapy, globusy zrobiły na mnie powalające wrażenie... nie zapominając o przyjemnym chłodzie z wentylatorów. Co do wszystkich zdjęć z wczasów, ciężko mi jest się do nich zabrać, bo większość z nich to nieeleganckie krzywe kadry, na wspomnienie których tracę wszelkie chęci do poświęcenia im dłuższej chwili swego cennego czasu. Mimo wszystko, pewnego pięknego dnia każde z paru setek zdjęć obrobię, więc oczekujcie w roku szkolnym "nowinek" z wakacji, a także, za jakiś czas, fotografię przedstawiającą pewną delikatną zmianę w wyglądzie mojego pokoju! Nie wiem, kiedy zostanie ona dokonana, ponieważ potrzebuję do tego dodatkowej pary męskich rąk, sama niestety nie jestem w stanie niczego zrobić. O tym wszystkim później. Został nam ostatni tydzień wakacji, trzeba z niego wyciągnąć jak najwięcej!

piątek, 24 sierpnia 2012

... i pozwol mi, prosze, bym znalazl dla siebie miejsce w twoich snach.

 ja i mój bucior

Właśnie się dowiedziałam, że słowo "tęże" (nie mylmy z "tęż") jest prawidłowe i znaczenie ma to samo, co "tenże"... jestem ciut zdziwiona, ale w porząsiu, nasz ojczysty język martwy nie jest, z roku na rok potrafi drastycznie się zmienić, jednakże czasem nie potrafię tych zmian zaakceptować, wszystkie te niegdysiejsze błędy w oczy kolą i denerwują. Robi się ze mnie konserwatystka, po ojcu. Po pochłonięciu dzisiejszego śniadania, grzanek z serem i ziołami, umościłam swe szanowne siedzenie w fotelu, przełączyłam na RebelTV i posłuchałam chwilę niezidentyfikowanej (to słowo zawsze za pierwszym razem źle napiszę...) piosenki o przytłaczającym, polsko-angielskim tekście, a następnie na ekranie pojawił się napis "The Killers - Runaway" i zaczęła płynąć melodia, wraz z melodią przypominający mi wokal Elvisa głos frontmana i... utwór mnie delikatnie poruszył. Nigdy nie darzyłam większą niż przeciętną sympatią tegoż zespołu, dlatego trochę się zdziwiłam, że nagrali naprawdę dobrą piosenkę! Aż kliknęłam kciuk w górę na Youtube... Co jeszcze ciekawego mam do przekazania? Wczoraj otworzyłam Newsweeka, by przeczytać artykuł o pociechach państwa Tusków, i przy okazji zatrzymałam się na felietonie Tomasza Lisa obdarzonym tytułem "Nasz następny premier". Co by nie mówić, odkąd zakończyły się wybory parlamentarne, nazwisko naszego premiera powoduje spazmy złości i zniesmaczenie u większości obywateli Rzeczpospolitej, a wybuch afery z Amber Gold sprawił, że jego twarz nie schodzi z okładek wszelkiej maści gazet (pomijając żurnale, chyba że o czymś nie wiem) i pogłębił jeszcze tę gorycz Polaków. Powracając, przytoczę jedną z wielu "obywatelskich refleksji na temat, jakimi przymiotami powinien szczycić się nasz następny premier": "... powinien mieć jasne i słuszne poglądy. Wystarczy, by ich nie prezentował, bo poglądy słuszne według jednych są według innych absolutnie niesłuszne. Premier musi nam mówić prawdę, byle tylko w rozsądnych dawkach. Prawda prawdziwa bywa bowiem niepopularna, a nie po to sobie bierzemy premiera, żeby nam mówił to, co nam się nie podoba. W końcu premier ma nam służyć (...), ma walczyć o naszą sympatię, ale bez przesady. Gdy walczy za bardzo, to podważa swą wiarygodność, bo przecież chcemy, by był premierem, a nie zwycięzcą konkursu popularności. Jeśli z kolei o popularność nie walczy, pojawia się uzasadnione podejrzenie, że jest wyobcowany i arogancki". Nieco ironiczne odzwierciedlenie i zestawienie skomleń internautów na różnorodnych portalach informacyjnych tudzież plotkarskich. "Jeszcze się taki nie urodził, co by każdemu dogodził", inteligentni ludzie do polityki się nie pchają, więc według mnie jeszcze przez wiele lat nie trafi się nam ponadprzeciętnie myślący premier, który ogarnie każdy resort z osobna i zrobi restrukturyzacje, ogólny remanent ministerstw, wyrzuci nadmiar niepotrzebnych bibelotów i zacznie budować. Moja styczność z polityką jest niewielka, od paru miesięcy przestałam oglądać wiadomości, bowiem nie potrafię się doszukać w nich obiektywizmu, tak samo jest z większością gazet, również z Nesweekiem (co nie znaczy, że nie lubię czasem sobie go przejrzeć). Moje spojrzenie na świat dopiero poczęło się kształtować, słucham opinii ludzi, analizuję je, tworzę własne, jednak mimo wszystko, niech to nie zabiera mi młodzieńczej wolności; dlaczego mam zatruwać sobie życie, oglądając poczynania rządu? Na razie mogę się pośmiać, jakie dziennikarze potrafią zrobić z igieł widły, tak nawiązując do artykułu o rodzeństwie Tusków. Wybaczcie za tę mało wyrafinowaną puentę. Miłego wieczoru! (A z głośników już po raz jedenasty wypływa "Runaways"...)

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

every cowboy sings his sad song

 po tym kwiecie zostało już tylko wspomnienie...

Witajcie! Dwudziesty sierpień nastał szybko i bezboleśnie, za dwa tygodnie po raz pierwszy od równych dwóch miesięcy nasze nowiusieńkie bądź stareńkie torby i tornistry wypełnią się szkolnymi podręcznikami, zeszytami tudzież przyborami, umysły pogrążą się w rozpaczy, organizm zostanie przeciążony przedwczesnym zwlekaniem się z łóżka, siedmioma, ośmioma, a nawet dziewięcioma godzinami intensywnego myślenia, włączymy tryb "za pięć dni weekend" i wrócimy do normalności. Z wyprzedzeniem zaczynam tworzyć plany na nadchodzący rok szkolny, a mianowicie zamierzam zapisać się na kurs języka angielskiego, co by nie pozostawać w tyle i ogarnąć coś ponad mało wymagającą podstawę programową, zajęcia pozalekcyjne - jasna sprawa, do tego kupno repetytoriów z biologii, geografii i chemii, ogarnięcie materiału z fizyki i historii z ostatnich dwóch lat, wyuczenie się wreszcie samodzielnego pisania rozprawki, bez zbędnych fiszek (dacie wiarę, że w drugiej klasie napisaliśmy zaledwie jedną rozprawkę samodzielnie? Jeśli się mylę, to pisaliśmy parę rozprawek z nauczycielem i zero samodzielnie... To jakiś żart!)... czyli przygotowania do testów gimnazjalnych. Stwierdziłam, że nie ma się co łudzić, iż wszystko jakoś pójdzie - jeśli chcę uzyskać dobre wyniki, muszę się przyłożyć i postarać. Wyskoczyłam z tą szkołą jak Filip z konopi, ale potrzebuję pozostawić tutaj dowód moich przemyśleń i postanowień. To wszystko będzie straszyć mnie dniami i nocami. Nie chcę gdybać i się żalić, jednak jestem w sześćdziesięciu procentach pewna, że nic z tego, co napisałam, nie będzie przedstawiało się tak różowo w rzeczywistości. Chyba że lenie patentowane ulegają cudownej przemianie... Szybka zmiana tematu: z pewnością zauważyliście zastąpienie uciążliwego deszczu słońcem i pojawienie się komarów (gdyby tak odkryć ich miejsce zamieszkania i zrzucić na nie śmiercionośny gaz...). Tak długo czekaliśmy na powrót lata i wreszcie on nastąpił! Nie żebym się z tego wybitnie cieszyła, w końcu cały dzień przesiedziałam w domu, a to czytając książkę, a to przesiadując przed komputerem, a to robiąc Panna Cottę (z "Winiary. Przepis na"); nie miałam ochoty wychodzić na zewnątrz, ale na jutro umówiłam się już z Karoliną, kiedyś trzeba się ogarnąć i nawdychać świeżego powietrza. Właściwie nie wiem, po co napisałam te trzy pozbawione sensu zdania, ale pozostawmy to, jak jest. Na koniec fakt z życia Lilii: popłakałam się, oglądając program o trudnych przypadkach medycznych maluszków. Autentycznie wzruszają mnie porody, szczególnie te z happy endem. Płaczę, kiedy niemowlę otwiera szeroko usta i po kilkudziesięciu sekundach ciszy zaczyna wrzeszczeć, ogarnia mnie wtedy szczęście i przemożne pragnienie znalezienia się na miejscu kobiety leżącej na stole operacyjnym, przytomnej, pomimo zabiegu cesarskiego cięcia. Obawiam się, iż świadczy to o jakichś mało znanych zaburzeniach psychicznych...

sobota, 18 sierpnia 2012

my rozpadamy sie w pyl

 ja i moje wakacje

Przed chwilą, przewijając dyskografię pewnego znanego łódzkiego zespołu, zatrzymałam się na albumie "Symfonicznie" i zaczęłam słuchać. Co jak co, ale lubię Comę w tym wydaniu, bardzo mi przypadła do gustu, tę wirtualną płytkę mam ze dwa lata, a nigdy się nie nudzi, co tylko potwierdza moją sympatię do tejże formacji. Chciałabym ich usłyszeć ponownie na żywo... przegapiłam już dwa razy okazję - jedną darmową, drugą nie, ale jednak. Dzisiejszy dzień zaliczam do udanych i pokuszę się o stwierdzenie, iż w gronie rodziny najlepiej spędza się czas, choć nie można z tym przesadzać, jak ze wszystkim. Od rana ślęczałam nad książką, godzinkę pograłam w Simsy (mam taką cudowną Simkę, że non-stop wychwalam ją pod niebiosa, pierwszy raz mi się coś takiego zdarzyło... zresztą wszyscy potomkowie dwóch moich Simów są całkiem uroczy, jednak ta jedna persona ma wybitnie piękną urodę, jak na standardy tej gry), a potem wyruszyłam wraz z tatą i siostrą do dziadków w odwiedziny. Dziadek obchodzi dzisiaj sześćdziesiątą czwartą rocznicę swych narodzin i głupio byłoby nie przyjechać, zwłaszcza że z tej okazji przyjechali również wujek i ciocia z Warszawy; dawno ich nie widziałam, ostatni raz na ślubie kuzynki trzy czy cztery lata temu. Jakaż dyskusja rozgorzała się przy stole! Polityka, polityka i jeszcze raz polityka, aczkolwiek każde wypowiedziane słowo było jak na wagę słowa; jestem żądna wiedzy, toteż kiedy napotkam okazję, chłonę ją jak gąbka. Poza tym przeglądając kolekcję książek babci natknęłam się na "I wciąż ją kocham" Sparksa, więc od razu, w przypływie podniecenia, pobiegłam z zapytaniem, czy mogę pożyczyć. Teraz leży na półce i czeka na mą atencję. Zabieram się do jej czytania już przeszło dwa i pół roku, taka szybka jestem. Cóż więcej dodać? Dziękuję wam z całego serca za komentarze - nie wiecie, jak miło jest was czytać, przyjmować komplementy i udzielać niezdarnych rad. Zachęcam do "zaczepiania" mnie - chętnie odpowiem na pytania, podyskutuję na tematy ważkie i nieważkie, a także uśmiechnę się nad miłym słowem. Schlebiacie mi. Widać warto było się poskarżyć i zabiegać o waszą uwagę... nawet jeśli nie stawia mnie to w dobrym świetle. Trzymajcie się.

czwartek, 16 sierpnia 2012

... wycie dusz.

 trochę ja

Wczorajszego wieczoru na moim blogu miał miejsce remont generalny, stąd też był przez chwilę nieczynny, chociaż nie jestem pewna, czy ktoś to zauważył. Mało was tutaj, może to i lepiej. Tym, co są, bardzo dziękuję za odwiedziny i pozostawione komentarze - naprawdę doceniam wasz trud, bowiem niełatwo jest wymyślić odpowiedź na moje cyklicznie umieszczane wypociny. Jak wam się podoba nowy wygląd? Miałam już serdecznie dość poprzedniego, stąd też wzięłam się w garść i postanowiłam przemóc trudności związane z przeglądarką, "wolnym" Internetem i innymi. Wystarczyła chwila cierpliwości w oczekiwaniu na zmianę układu, a potem już poszło jak z płatka. Jestem naprawdę przeraźliwie głodna, pomimo tych płatków, sandwicza i niewielkiej kanapki zjedzonych naprędce przy wykonywaniu niezobowiązujących czynności, z niecierpliwością oczekuję obiadu, czyli pieczonych frytek z keczupem i piersi z kurczaka ugotowanej na parze - danie wyśmienite i idealne dla mnie! Niesamowicie oburza mnie kłębowisko chmur na nieboskłonie, temperatura powietrza, dziś nieco wyższa od wczorajszej, oraz fakt, że musiałam zamienić koc na kołdrę, ponieważ miniona noc kosztowała mnie o wiele za dużo nerwów. Przemarzłam do kości, co chwilę wybudzając się z kiepskiego snu. Najgorsze jest to, że zanim zasnęłam, pomyślałam o szkole, przejrzałam w myślach kalendarz, policzyłam dni... i nagle, otwierając szeroko oczy, z mocno bijącym sercem, przyłożywszy do ust dłoń, jęknęłam "pięć dni?! Jakim cudem?!", a następnie sięgnęłam po telefon i uspokoiłam się, nerwowo śmiejąc się pod nosem "nie, jednak piętnaście". Chyba stałam się przewrażliwiona, tak bardzo nie chcę wracać do tej niezbyt pięknie pachnącej placówki... wciąż czuję się zmęczona! Ale nic na to nie poradzę, nie mogę także narzekać, w końcu miliony innych osób pracuje na swoje utrzymanie bądź z chęci posiadania wymarzonej rzeczy haruje dziesięć godzin dziennie sprzedając gumowe kaczki i uśmiechając się do ludzi pomimo bólu pleców, głowy czy problemów sercowych. Stopped! Jestem jedną z niewielu szczęśliwców mogących cieszyć się słodkim lenistwem, chociaż nadmiar jego prowadzi nie do całkowitego wypoczęcia, a do jeszcze większego zmęczenia, jednak... cóż poradzić, mocium panie, chciałabym, bardzo bym chciała sobie popracować, problem tkwi w tym, że nie ma dla mnie, jako młodej osoby, pracy. Sama siebie doprowadzam do łez bezsilności. STOPPED! Na koniec oświadczę wszem i wobec, że na nowo odnowiła się moja wielka miłość do panny Florence Leontine Mary Welch! Ta dwudziestopięciolatka obdarzona nieziemskim głosem potrafi podbić najbardziej zatwardziałe serducho, tyle jest w niej uczuć, które uwidoczniają się w każdej pojedynczej piosence, po prostu bajka i czysty artyzm (nie ubliżając nikomu). Czyżby to była moja ulubiona wokalistka?

środa, 15 sierpnia 2012

Niejeden szlachcic tyle nie wyorze w tym kraju, ile dziad wyzebrze.

 hipstersko

Czy to prawda, że za każdym razem, zaczynając kolejny nużący post, mam ochotę na siebie nawrzucać? Któż mi na to pytanie odpowie? Na szczęście nikt. Przed chwilą obżarłam się jak świnia obiadem, nie wstydzę się tego. Piję wodę, czytam wypociny mej serdecznej koleżanki (pozdrawiam Paulinę) i po raz milionowy słucham składanki Alice in Chains na Youtubie. Czyżbym była uzależniona? Poważnie trwonię swój cenny czas w te wakacje, jestem z tego powodu niezadowolona i fakt ten przyprawia mnie o zły humor. Ponadto poważnie zaniedbuję własnego bloga; wpatrując się w archiwum i liczbę dodanych postów w poszczególnych miesiącach, lipiec oraz sierpień wypadają kiepściutko w porównaniu do reszty. Jak sobie pomyślę, że w dwa tygodnie nie skończę czytać "Bastionu" King'a, który, nawiasem mówiąc, pomimo dwusetnej strony jest wciąż nudny jak przysłowiowe flaki z olejem, to chyba się zaszlachtuję. Ewentualnie porzucę tę książkę, aby przeczytać ją w innym terminie, wezmę się za "Metro 2033", potem za "Wolny walc żółwi" i jakoś to będzie, bo ile można ryczeć z powodu nudnej książki? Ale ja uparcie brnę dalej, skupiając swój roztargniony umysł na złożonej historii kilku osób. Oto moje gorzkie żale, specjalnie na środowe słoty, zachmurzenia i brak słońca. Dzisiejszej nocy postanowiłam obejrzeć "I że cię nie opuszczę" - film, który wyłączyłam w pewien lutowy dzień po paru minutach oglądania, wylewając trzy łezki na krzyż. Po obejrzeniu stwierdzam, że jest milusi, że kocham Tatuma, jego głos, jego mięśnie, jego oczy i tyłek, a najważniejsze, film nie wymagał wylewania łez, przynajmniej w moim przypadku. Nawet przeszły mnie dreszcze, gdy na "napisach końcowych" było ukazane zdjęcie rodziny i podpis "(imię) nigdy nie powróciła pamięć. Razem z (imię) mają dziś dwójkę dzieci i są szczęśliwym małżeństwem". Wonderfull!

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

To brzmi nieco paranoicznie, no nie?


 chorwackie

Koszmarnie zaniedbuję tego bloga, prawie jak rośliny w ogródku moich Simów, ale cóż poradzić - niemoc twórcza się odzywa i brak jakiegokolwiek tematu do poruszenia. Od dwóch dni czuję się ździebko źle, nie wiem, czy to za sprawą sobotniego koncertu, czy może to początek przebrzydłego choróbska. Boli mnie głowa, mam uczucie mdłości, jednak nie chce mi się wymiotować, przez prawie cały dzisiejszy dzień dokuczało mi serce... coś jest na rzeczy. W związku z wyżej wspomnianym koncertem - tak, wreszcie się doczekałam jakiegokolwiek eventu roku, czyli darmowe widowisko jazzowe. Nie powiem, że słucham nałogowo czy choćby codziennie jazzu, jednak od czasu do czasu się zdarzy i potrafię się tą muzyką, że tak powiem, delektować. Pokochałam panią Chakę Khan, która totalnie rozkręciła publiczność swym wspaniałym głosem... a mnie rozgromiła duetem z gitarzystą na gryfie, to było świetne! Oczywiście nie zabrakło paru wpadek. Kompletną pomyłką był zespół Ruta, czyli ciężkie granie i śpiewanie o "naszej wierze". Przepraszam bardzo, ale czy to nie jest Wolne Miasto Gdańsk, czy to nie jest "SOLIDARITY of Arts"? Takiego zespołu (grającego na zatrważająco niskim poziomie, przy okazji, nawet w "Mam Talent" nie zdobyliby poparcia jurorów) w ogóle tam nie powinno być. Poza tym, kto śpiewa o "pierdzeniu na kolanach"? Drugą wpadką okazał się wyłączony mikrofon podczas występu Kayah - ona nawet nie zdawała sobie z tego sprawy; publiczność oczywiście popadła w zdumienie "ale ona o tym nie wie?!", zupełnie nie oczekując, że artystka w uszach miała słuchawki... Poza tym wszystko było na swoim miejscu, dobrze się bawiłam, podrygując (oczywiście ja nie tańczę), z bolącą od huku głową (stanie przy samych barierkach zobowiązuje) i chłonąc atmosferę wieczoru. Dzisiaj wybyłam z domu po raz kolejny, tym razem na niewielkie zakupy; miałam w planach kupno sukienki, ale jak zwykle okazało się, że nie ma mojego rozmiaru, a raczej był, tylko sztuka kompletnie zepsuta, dlatego też, standardowo na pocieszenie, zaopatrzyłam się w kolejny hipsterski sweterek do kolekcji. Sprawy nieważkie - jestem pod wpływem miłości do pewnej herbaty Dilmah. Już dawno przekonałam się o doskonałym smaku herbat tej firmy (zupełnie nie obchodzą mnie docinki ze strony mej siostry, że to sztuczne, że rodzaj nie taki, że trutututu, pęczek z drutu), a ten szczególny flavour po prostu oczarowuje me kubki smakowe za każdym razem, gdy postanowię urozmaicić swój wieczór kubkiem tego gorącego napoju (epitety, wtrącenia, czyli próba uniknięcia powtórzeń, grr). Precyzując: z całego mego małego serduszka polecam wszystkim mango z truskawką, czyli idealny duet na wieczorny chłodek!

środa, 8 sierpnia 2012

Jestem koniczyna.

 flora i fauna, czyli martwa osa, orchidea i chorwacka ważka

Wygodnicka ja pozostawiłam wczorajszy post taki, jakim był, i nie wymyśliłam nic innego na swoją poprawę, jak napisać nowy post, zagłębiając się w mój nudnawy żywot koniczyny polnej. Na początku wspomnę o czymś, co zostało usunięte, a mianowicie o mojej dopiero co rozpoczętej przygodzie ze sławnym czarodziejem, panem Potterem. Długo się przymierzałam do przestudiowania całej magicznej historii, dobre dziewięć lat, aż wreszcie stało się - przeczytałam pierwszą część, dokładnie trzy godziny temu, w fotelu przy drzwiach tarasowych, obgryzając policzki od środka i przesuwając szybko wzrok po słowach. Nie żałuję, pragnę więcej, ale odkładam to na późniejszy termin, gdyż na półce piętrzą się i mnożą powieści, które także oczekują na moją uwagę, nie mogę ich zawieźć. W ten oto sposób chwyciłam "Bastion" S. Kinga i spróbuję przebrnąć przez gęsto zapisane stosunkowo małym drukiem ponad dziewięćset stron w najbliższym czasie. Pisałam również o moim Juniorze, mianowicie zdecydowałam się na nim spać, ale dzisiaj stwierdzam, iż to był mój błąd, gdyż chcąc nie chcąc ranki wciąż bolą, więc jednak powrócę do mojej metody na SMPJ, czyli podusi samochodowej. Wpatruję się w rozciągający się przede mną krajobraz - pogoda nie zachęca ani do pieszych, ani rowerowych wycieczek, zanosi się na kolejną deszczową, bezgwiezdną noc. W tym roku nawet sierpień okazuje się totalną pogodową pomyłką, oby do jego końca pojawiła się choć niewielka garstka ciepłych, bezchmurnych dni. Jakiś czas temu moja sieć stała się ofiarą ataków hakera, przez co czasem potrafił mi się zawiesić lub nawet wyłączyć Internet, dochodziła do tego niemożność zmiany szablonu na mym wspaniałym blogu oraz powolne wgrywanie się zdjęć. Wczoraj sytuacja została opanowana, mimo że koleś wciąż atakuje (trzeba przedzwonić do dostawcy), i przed chwilą w błyskawicznym tempie załadowały mi się zdjęcia, więc myślę, że i szablon w najbliższym czasie ulegnie pewnej, dość drastycznej, mam nadzieję, zmianie. Nic wymyślnego, przecież wiecie, że nie potrafię, ale już dawno znudził mi się ten cały niezbyt ciekawy układ... Na koniec podsyłam wam zabawny teledysk do dość hipsterskiej piosenki autorstwa niejakiego Darwina Deez'a. CIAO!


wtorek, 7 sierpnia 2012

pogoda jak z bajki

 Berlinparty

Ahoj, kamraci! Wczoraj przymierzałam się do napisania posta, aczkolwiek w pewnym momencie mój Internet szlag wzięło i musiałam zakończyć swoje poczynania, teraz jednak już wszystko wróciło do normy i mogę opisać wam miniony weekend spędzony w Szczecinie i Berlinie. Pominę pięciogodzinną jazdę do Szczecina, zdobycie w międzyczasie złotego medalu przez jakiegoś siłacza na igrzyskach, załatwianie potrzeb fizjologicznych i grzebanie w telewizorze w sobotni ranek, a także łażenie po Lidlu, uzupełniając prowiant. I tak oto znajdujemy się w Berlinie, nieopodal Berlin Buch, przystanku S-Bahn. Jakiś czas po zajęciu miejsca w pociągu wysiadamy i kierujemy się ku Bramie Brandenburskiej, gdzie odbywa się właśnie protest przeciwko wojnie w Syrii (przed ambasadą amerykańską - Amerykanie zawsze wszczynają wojny, kiedy mają w nich najmniejszy interes). Następnie wolnym krokiem idziemy do budynków Reichstagu i Bundestagu, żeby zarezerwować miejsca, przy okazji wstępujemy do sklepu z pamiątkami i jak zwykle nie kupuję sobie kubka z napisem "I love Berlin", cała ja! (Wielka wyrwa w tekście, czyli błąd bloggera. Nie mam nawet ochoty podejmować z powrotem opowieści - była długa i nudna. Miłego!)

piątek, 3 sierpnia 2012

kwadrat

 nie ma mnie tu