czwartek, 31 stycznia 2013

e-ryk

 TAK SIĘ ROBI ZAWODOWE SŁOCIE
u Martyniaczka w październiku

Cieszmy się i radujmy, bo przeżyłam czwartek. Uczyłam się wczoraj tego idiotycznego WOS-u do pierwszej w nocy i dupa, dostałam 4+, jestem bardzo na siebie zła. Od poniedziałku same czwórki mi wpadają do dziennika, dopadła mnie zła passa... aż się wczoraj z tego powodu rozbeczałam. Ale dzisiaj stopuję, jutro jest piątek, tylko kartkówka z matematyki, stosunkowo prosta, oby nie było czwórki, tylko piątka. Został tylko tydzień do ferii, nawet nie wiecie, jak się z tego powodu cieszę, już mam plan książek do poczytania. Jakiś dentysta, Sylwester, nocka z Karo też się znajdzie. Czas zaplanowany. Przyjdzie moja paczka, zamówię bilety na Open'era może, będę się jarać całe ferie. Jak zobaczyłam dzisiaj zdjęcie Main Stage, to aż zapiałam z zachwytu (nie żeby coś), bo KOL i ja w tym tłumie, KOL i ja w tłumie, KOL, ja, Jared, ja, on, ja... Czyżbym wzdychała do basisty? To takie pospolite... A, przecież jestem pospolita. Wszystko gra. Do ferii zdążę zrobić cały Challenge, więc moje posty znów staną się normalne i będą pojawiać się co kilka dni, finally. Szczerze mówiąc, jestem z siebie tak trochę dumna, w końcu wytrzymałam już dwadzieścia jeden dni; z drugiej strony przed Challengem wolałam nie siedzieć przed komputerem tak długo (post równa się okazja do poszperania w blogosferze równa się trzy godziny tycia), miałam więcej czasu na robienie innych rzeczy. Muszę na nowo wyrobić sobie nawyk zasiadania tutaj co dwa dni na przykład. Dzisiaj przyjechała do mnie babcia z dziadkiem, wręczyli mi mój przedostatni prezent urodzinowy. Porozmawialiśmy trochę, wypiliśmy herbaty i kawy, spędziliśmy razem miłą godzinę. Chyba wynagrodziłam trochę babci fakt, że jej nie odwiedzam prawie wcale. Chociaż może sobie to ubzdurałam... nie wiem. W każdym razie dostałam taki balsam do ciała z olejkiem babassu i zastanawiam się, czy nie użyć go do włosów, bo nie lubię balsamów do ciała... wolę oliwki. Dzisiaj po kąpieli sobie go użyję do ciała, jutro do włosów zamiast odżywki jako pierwsze O i zobaczę, czy jest sens. Najwyżej oddam mamie. Zrezygnowałam z robienia "glutka", bo nie mam odpowiedniego sitka, a ziarenek na włosy przecież kłaść nie będę... Zamiast tego zacznę pić siemię lniane, tylko muszę obczaić, czy da się je zmielić blenderem. Raz piłam takie niezmielone, to nie było tak źle (niezmielone dobre jest dla żołądka), ale jednak chyba wolę zmielone, bo zawsze mogę skorzystać z sitka. Chciałam się jeszcze wam pożalić, bo dzisiaj stało się coś nieprzyjemnego z moim małym palcem. It hurt as hell. Dlatego nie lubię grać w piłkę ręczną, bo zaczepiam wszystkim, co się da, o ludzi. W tym przypadku mój mały palec wykrzywił się na przedramieniu Pauliny. Nie wiem, czy jest zbity, czy coś, ale boli. Ha, ha, ha, ale przeżywam. KONIEC.

Na pewno się zastanawiacie, co też jest moją ulubioną rzeczą (wyczuwacie ironię?).

Może są to skarpetki?


 A może są to moje nogi?


A MOŻE TO JESTEM JA?!
W PIŻAMIE!!!!!!!


Nie.

My absolutely favourite stuff is my room.
Tak, wszystko się kręci wokół mojego pokoju. Oznacza to, że jestem totalnym nolifem i w ogóle powinnam się schować pod krzesło. Jednak nikt mi nie zabroni powiedzieć, że uwielbiam przebywać w tym miejscu. Tutaj codziennie śpię w megasuperhiperwygodnym łóżku, otulona najwspanialej pachnącą kołdrą na świecie (bo moją). Tutaj codziennie czytam książkę i wypijam hektolitry herbaty, tutaj się ubieram, tutaj się uczę i tutaj siedzę przed komputerem, pisząc bloga, oglądając film, słuchając muzyki stworzonej przez incredible awesome artists. Tutaj oglądam Caspara Lee i szczerzę moje krzywe, żółte zęby do monitora. Tutaj spędzam zazwyczaj czas ze znajomymi (TO JA MAM ZNAJOMYCH?!?!?!). Tutaj hoduję dupsko i męczę mojego psa. Tutaj wszystko i nic.
Czy ktoś jeszcze tak bardzo kocha swój pokój jak ja?

Pytanie retoryczne z kącika przemyśleń Lil Zet:
Czy nagość zakryta ma sens? Skoro jest zakryta, to nie nagość. Prawda?

"I wish it was longer, most peaceful 2 minutes and 57 seconds of my life. Love music."

środa, 30 stycznia 2013

Day 20

Nie mam pojęcia, dlaczego ociągam się tak przed komputerem. Może zupełnie jak w łóżku grawitacja działa tutaj ze zdwojoną siłą, nie pozwalając mojemu ciału na wykonywanie pożyteczniejszych czynności. Kiedyś to zbadam. Niedługo pochwalę wam się moim nowym nabytkiem, chociaż nie wiem, ile będzie cholerstwo (cudne cholerstwo!) szło z UK, mam nadzieję, że nie krócej niż tydzień. Zapewne są to płonne nadzieje, bo nawet zwykłe kolczyki z miejscowości w Polsce idą ponad tydzień... Czekam na nie i czekam... Dobra, żeby nie przedłużać - dzisiaj powinnam opowiedzieć wam o moich uzależnieniach. I'm addicted to chocolate. Jako że czekolada ma właściwości uzależniające, nikogo nie zdziwi ten fakt. Zresztą ostatnio był post o moich ulubionych przekąskach i dziwnym trafem znalazła się tam czekolada... Kocham ją pod każdą postacią. Właściwie mogłam zamiast czekolady napisać KAKAO, bo to przecież kakao codziennie spożywam... Następnym uzależnieniem są niewątpliwie książki, chyba każdy wie, dlaczego. Zaraz po nich jest herbata - o niej także wspominałam już kiedyś. Najbardziej lubię herbaty Dilmah - są smaczne i szybko się je przygotowuję, czasem też pijam te z Five O'Clock, czyli białe i zielone, ale zazwyczaj nie chce mi się ich przygotowywać, bo wtedy muszę użyć zaparzarki (O, STRASZNE). Jeszcze mogłabym wam wymieniać milion moich uzależnień... ale po co? Przecież mnie znacie. Wpiszę tutaj wszystkie przyjemności, jakie można sobie wymyślić, i wszystkie będą moimi uzależnieniami. Nie jestem odkrywczą osobą, trzeba to przyznać. In fact, I'm quite boring.

wtorek, 29 stycznia 2013

Day 19

Nie, nie, nie, nie wierzę w takie bzdury, tak samo jak nie wierzę w horoskopy, różnorakie przepowiednie i prorocze sny. Po pierwsze: jest to grzech. Po drugie: nie ciągnie mnie do tego, by wiedzieć, co mi się przydarzy. Mogę to czuć, mogę interpretować swoje uczucia, mogę nawet interpretować swoje sny, ale nigdy w nie nie wierzyć, bo to już byłaby przesada. Tak samo jest z jednakową godziną i jednakową minutą - 01:01, 13:13, 23:23 i tak dalej. Gdy spojrzę na zegar i pojawią się na nim te cyfry, przypominam sobie o tym, jakby to napisać, "przekonaniu" ludzi, że w tej chwili ktoś nas kocha, myśli o nas, lubi nas (niepotrzebne skreślić) czy to tam sobie wymyślą, ale zaraz potem uśmiecham się pod nosem i wracam do swoich spraw. Zazwyczaj nie zwracam na coś takiego uwagi. :)

poniedziałek, 28 stycznia 2013

Day 18

Może nie będę zbyt odkrywcza i przedstawię wam zdjęcie, które doskonale odzwierciedla moje uzależnienie od słodyczy, ale niech będzie.


TAAK, TO JA! A tę czekoladę dostałam od mojej kochanej siostrzyczki, z którą niedługo się spotkam mniej więcej w tym samym miejscu, co na zdjęciu. Can't wait! Niestety do soboty zostały całe cztery dni, pełne roboty, potu, łez i poświęcenia, ale dam radę. Muszę dać radę. Mierżą mnie informacje, których muszę się wykuć, wszystkie te regułki i definicje z WOS-u. Nie lubię sprawdzianów z WOS-u, nawet jeśli są wielokrotnego wyboru. Dzisiaj muszę ogarnąć do końca angielski, nauczyć się trochę z polskiego, chemii i biologii, uwielbiam wtorki. Całe szczęście, że siedzę w szkole tylko do 12:35, a potem mam całą masę wolnego czasu, którą mogę poświęcić na... naukę geografii. How sweet, isn't it?

niedziela, 27 stycznia 2013

Jak sie czuje, majac 16 lat?

Dobra, musiałam wykasować wszystko to, co tutaj napisałam, bo nie miało najmniejszego sensu. Chciałam się wam pochwalić moimi urodzinami, z których się naprawdę cieszę, ponieważ od czterech lat na nie czekałam. Gdybym miała listę z niecierpliwie wyczekiwanymi eventsami, to na pewno bym odhaczyła właśnie dzisiejszy dzień. Psychicznie czuję się wyśmienicie (czyżby to zasługa Caspara Lee?), fizycznie nieco gorzej. Cóż, tak to jest, gdy do trzeciej w nocy maniaczy się film, bardzo fajny zresztą, Liberal Arts, jeśli ktoś chce obejrzeć. Miałam w planach trzygodzinne gapienie się w ekran przy Atlasie Chmur, ale stwierdziłam, że jednak nie mam na to najmniejszej ochoty i wolę się z czegoś pośmiać. Liberal Arts może nie jest typową komedią, nawet nie wiem, czy w ogóle jest komedią, ale mimo wszystko uprzyjemnił mi czas. Jedną zabawną postać zagrał Zack Efron... i do teraz zastanawiam się, czy to był gej, czy jednak nie. Whatever. Wczoraj obiecałam, że pokażę wam moje urodzinowe prezenty. Zrobiłam pełną dokumentację, zapraszam was na pokaz (jak to brzmi...). Za wszystkie prezenty jeszcze raz dziękuję, przydadzą mi się niejeden raz i umilą mi niejedną chwilę w najbliższym czasie.

 Płyn do kąpieli (lub pod prysznic) o zapachu czekolady i mięty.

 Musujące kule do kąpieli o zapachu mleka i miodu, brzoskwini i mango oraz karmelu i jabłka.

 Sole do kąpieli o zapachu maku i pomarańczy oraz kakao i jojoby.

 Świeczki o zapachu czerwonych jagód oraz wanilii.

 Lovely fluffy socks. :3

 Również kochane skarpetki!
 Książki - tytuły widać. *-*

Biała bluzka, przyda się do szkoły... A przy okazji, jest śliczna!

(Zostałam obdarowana przez: pierwsze trzy zdjęcia - Karolinę, następna dwa - Paulinę, Magdę i Weronikę, kolejne - Natalię, książki - Paulina, Magda, Weronika, Natalia i rodzice, bluzka - rodzice.)
A teraz czas na challenge! Dzisiaj, jak ostatnio bywa, będzie malutko, malutko...

Nie wiedziałam, jak mogę to przetłumaczyć, żeby brzmiało składnie i ładnie. Bez czego nie mogę przetrwać dnia? Oczywiście bez telefonu, komputera i bloga! Kilka razy na dzień sprawdzam, czy ktoś mi nie napisał komentarza, ostatnio codziennie coś tutaj piszę. Obok komputera jest jeszcze kawałek mojego MP3 - bez niego też nie potrafię normalnie funkcjonować, musi przy mnie być wtedy, kiedy idę do i wracam ze szkoły, wtedy, kiedy mam największą ochotę posłuchać muzyki i tak dalej... Przypatrzcie się moim elektronicznym staruszkom (pomijam telefon, jest stosunkowo młody):

sobota, 26 stycznia 2013

make today count

Jest dokładnie godzina 21:58, kiedy to piszę, czuję się odświeżona i pachnąca, ale jednocześnie bardzo zmęczona, właśnie zjadłam moją kolację składającą się na dwa tosty z serem i keczupem, a przede mną stoi parujący kubek herbaty cytrynowej, którą za chwilę wypiję do dna. Wczorajsza kameralna impreza się udała, jak zawsze było świetnie. Thanks for coming, guys. Jutro podzielę się z wami moimi prezentami, które są naprawdę przeurocze, tymczasem zamierzam zrobić kolejny post z serii "30 Day Challenge". Szczerze mówiąc, nie mam sił, by zrobić zdjęcie zdjęciu ani by zeskanować jakieś zdjęcie z dzieciństwa, więc podzielę się z wami tym:

Zdjęcie zostało zrobione w Wigilię cztery lata temu. Mam tutaj koszmarne włosy i brwi, co każdy chyba widzi. Reszta raczej się nie zmieniła, nadal wyglądam tak samo, nadal mam takie grube ręce, kartoflany nos i tak dalej, i tak dalej.

piątek, 25 stycznia 2013

... maybe something colorfull?

Zdziwiłam się. Czy marzenia, jakiekolwiek by były, nie należą do sfery tajemnic każdego człowieka? Przecież każdy liczy na to, że jeśli nikomu nie wyjawi swoich marzeń, spełnią się one za jakiś czas. Tym bardziej SEKRETNE marzenia. Sekrety raczej znają nasze serce i przyjaciele, a nie ludzie, z którymi na co dzień nie mamy do czynienia bądź tacy, których znamy nie dość długo, by im zaufać. Dlatego dzisiaj zostawię was z pustą kartką, bo moje marzenia są raczej z tych, o których wolę nikomu nie opowiadać. (Może oprócz przyjaciół, siostry i rodziców) Dzisiaj przychodzą do mnie dziewczyny poimprezować (w końcu za dwa dni kończę szesnaście lat, woohoo, czekałam na to od szóstej klasy podstawówki), jestem w trakcie przygotowań, na głowie turban i totalny nieogar. Idę zmyć maskę z włosów i zabieram się do robienia babeczek cytrynowych z przepisu Lukrecji. Pa!

czwartek, 24 stycznia 2013

Day 14

Dzisiaj będzie krótko, zwięźle i na temat. Nie wiem, jaki jest sens w robieniu zdjęcia swojemu mózgowi, bo w końcu chciałabym być lepszym człowiekiem, albo jaki jest sens w robieniu zdjęcia aparatowi fotograficznemu, bo chciałabym być lepszym fotografem amatorskim, albo jaki jest sens w robieniu zdjęcia książkom od angielskiego, bo chciałabym lepiej go znać. Ale zrobiłam zdjęcie. Przypatrzcie się dobrze, to właśnie jest połowa moich podręczników od angielskiego.


Wish me luck na jutrzejszym niemieckim i geografii. Chyba już jestem wystarczająco zdrowa, a przynajmniej na taką wyglądam? To chyba dobitnie świadczy o tym, jak bardzo lubię robić sobie słit focie o pierwszej w nocy. Adieu.

środa, 23 stycznia 2013

I'll be the polka-dots tie.

Pierwsze kichnięcie dzisiaj i mogę zaczynać. Na początku zaznaczę, iż jest to mój sześćsetny post na tym blogu, więc mogę z ręką na sercu powiedzieć, że trochę już swojej historii tutaj zapisałam. Może nie jest to tyle, na ile mnie stać, ale zawsze coś do wspominania. Żałuję, że nie potrafię prowadzić pamiętnika, choć jakby mi ktoś sprezentował idealny do tego nadający się zeszyt, to może bym poddała się tej formie pisania. Jest mi bardzo smutno, nie powiem. Zakładałam, że skończę Harrego jakoś jutro lub pojutrze, tymczasem wczoraj po 23, po przeczytaniu stu stron, tak siedziałam i mówiłam do siebie "jeszcze jeden rozdział, jeszcze jeden"... i do godziny dokładnie 2:19 przeczytałam kolejne dwieście stron, co spowodowało, że skończyłam ostatnią część przygód moich PRZYJACIÓŁ. Bardzo się przywiązałam do Harrego, Rona i Hermiony przez te parę miesięcy, teraz nie mogę znieść myśli, że już nigdy nie dowiem się, co się z nimi stało, oprócz tego, że są szczęśliwi w dobrym świecie... Dawno nie zbudowałam takiej więzi z książkowymi bohaterami, ale każdy, kto coś takiego przeżył, z pewnością rozumie moje rozgoryczenie i problem. Nie mogę nawet ruszyć się, by zatopić smutki w innej książce... dlatego też tutaj piszę. Za trzy i pół godziny sięgnę po książki do angielskiego i pouczę się na dzisiejszy sprawdzian. Czuję się właściwie już lepiej, gdyby nie ten katar i lekki ból głowy, ale myślę, że do piątku będzie ze mną dobrze. Jak zobaczyłam temat dnia trzynastego (pechowego?), to od razu nasunęły mi się dwie piosenki - Led Zeppelin i Marii Peszek. Jednych słucham co jakiś czas, drugiej prawie wcale, ale ten właśnie utwór zapadł mi głęboko w pamięci, więc z czystym sercem wam go przedstawię.

Pierwszy tekst piosenki (z tłumaczeniem, które jest potraktowane trochę zbyt poetycko i "po swojemu"):
Led Zeppelin Stairway To Heaven (chyba każdy zna tę balladę, dla mnie jest tylko trochę gorsza od "Since I've been loving you", ale tutaj tekst nie jest aż tak zachwycający):

There's a lady who's sure all that glitters is gold
And she's buying a stairway to heaven.
When she gets there she knows, if the stores are all closed
With a word she can get what she came for.
Ooh, ooh, and she's buying a stairway to heaven.

There's a sign on the wall but she wants to be sure
'Cause you know sometimes words have two meanings.
In a tree by the brook, there's a songbird who sings,
Sometimes all of our thoughts are misgiven.
Ooh, it makes me wonder,
Ooh, it makes me wonder.

There's a feeling I get when I look to the west,
And my spirit is crying for leaving.
In my thoughts I have seen rings of smoke through the trees,
And the voices of those who stand looking.
Ooh, it makes me wonder,
Ooh, really makes me wonder.

And it's whispered that soon if we all call the tune
Then the piper will lead us to reason.
And a new day will dawn for those who stand long
And the forests will echo with laughter.

If there's a bustle in your hedgerow, don't be alarmed now,
It's just a spring clean for the May queen. Yes, there are two paths you can go by, but in the long run
There's still time to change the road you're on.
And it makes me wonder.

Your head is humming and it won't go, in case you don't know,
The piper's calling you to join him,
Dear lady, can you hear the wind blow, and did you know
Your stairway lies on the whispering wind.

And as we wind on down the road
Our shadows taller than our soul.
There walks a lady we all know
Who shines white light and wants to show
How everything still turns to gold.
And if you listen very hard
The tune will come to you at last.
When all are one and one is all
To be a rock and not to roll.

And she's buying a stairway to heaven. 

I polska wersja:

Dla niej wszystko złotem jest
Jesli tylko świeci się
Tak więc, schody kupuje do nieba
Bo tam w niebie - ona wie
Że wystarczy słowo rzec
Aby dostać, w dzień, czy w nocy, każdą rzecz

Tak więc, schody kupuje do nieba

Choć pojawił się znak
Ona jest nieufna tak
Bo też, słowa nieraz mają dwa
znaczenia
Przy strumyku, wśród gniazd
Swoją pieśń śpiewa ptak
Tyle aż, czasem w nas, jest zwątpienia

To mi daje do myślenia...

Na zachodni nasz zgiełk
We mnie budzi się zew
Moja dusza gdzieś pragnie się przenieść
W myślach obraz mam ten:
W kręgach dymu, wśród drzew
Ludzie patrzą, coś szepcząc do siebie

To mi daje do myślenia...

O tym szepcze się, że
Gdy nas jeden złączy dźwięk
To do sensu nas grajek powiedzie
Nowy zaświta dzień
Dla stojących wśród drzew
Śmiech się echem potoczy po lesie

Niech więc nie trwoży Cię
Wśród zarośli szmer
To czas wiosennej jest nadziei
Tak, drogi są dwie, i
Wiedz o tym, że
Masz czas, by drogę zmienić

To mi daje do myślenia

Nie mija zamęt w twojej głowie
Więc podpowiem:
Grajek wzywa, abyś się przyłączył
A ty, pani, słysząc wiatr
Czy raz pomyślałaś tak
Że ten wiatr podpiera Twe schody?

Więc z wiatrem gnamy w otchłań dróg
Cień kładąc śmielszy od swych dusz
A ona się przechadza tu
W białej poświacie, niczym duch
Wszystko zamienia w złoty kurz
Lecz jeśli mocno wsłuchasz się
Uchwycisz dźwięk i pojmiesz wnet
Że jedność wszystkich to nie mit
Lecz skała, którą mamy być!

A ona schody kupuje do nieba…

Maria Peszek Marznę bez Ciebie 

Marznę bez Ciebie
zamarzam powoli
się kulę
nad ranem tulę Twoją koszulę
czule
zawijam się w dywan
Twym zapachem się przykrywam.

Kocham się ze snami,
które noc zamiast Ciebie da mi.

Jak gejsza bez kimona
Yoko Ono bez Lennona
jak Tokio pod śniegiem
marznę bez Ciebie.

Marznę bez Ciebie
zamarzam powoli
się kulę
nad ranem tulę Twoją koszulę
czule
zawijam się w dywan
Twym zapachem się przykrywam.

Kocham się ze snami,
które noc zamiast Ciebie da mi.

Bez ciebie chłód
bez ciepie mroź
gaśnie na niebie wielki wóz.

Jak gejsza bez kimona
yoko Ono bez Lennona
jak Tokio pod śniegiem
marznę bez Ciebie.

Jak gejsza bez kimona
Yoko Ono bez Lennona
jak bez słońca piegi
marznę bez Ciebie.

Bez Ciebie mróz.

wtorek, 22 stycznia 2013

Co bylo pierwsze: kurczak czy kretyn?

 gruba, brzydka i zasmarkana
(and too weak...)

Czuję się tak bardzo creepy, że nie mam ochoty na nic, z wyjątkiem przebrania się, umyta i pachnąca, w pełny strój wieczorowy, w którym wyglądam jak lump (nie mylić z Hefalumpem, to bardzo przyjazne stworzenie, ja natomiast gryzę i pluję), z kubkiem herbaty cytrynowej na podorędziu, zakopana w kołdrze z prawie kończącym się egzemplarzem "Insygnii Śmierci" lub "Insygniów Śmierci", nie wiem, jak ten tytuł odmienić, żeby było dobrze, w końcu pełen brzmi "Harry Potter i Insygnia Śmierci", co może oznaczać "insygnia" zarówno w liczbie pojedynczej, jak i liczbie mnogiej. Za dużo myślę? Na chwilę obecną i owszem, ponieważ całkiem niedawno zdecydowałam z bólem serca, że zostanę jutro i pojutrze w domu, nie licząc tej chwili, w której pójdę na dodatkowy angielski i do Biedronki, żeby się zaopatrzyć w artykuły spożywcze na ten piątek. Szykuje się stypa miesiąca, chyba że wyzdrowieję, to może będzie lepiej. Nie potrafię pojąć, dlaczego mój organizm działa wbrew mojemu rozumowi i choruje wtedy, kiedy jest najwięcej sprawdzianów, no... i dlaczego ja się poddaję? Chyba nie chcę mieć żadnych powikłań po choróbsku... nawet jeśli to zwykłe przeziębienie. Nie chcę też martwić mamy, bo widzę, że nie jest jej dobrze z moimi odmowami co do pozostania w domu. NARZEKAM, NARZEKAM, NARZEKAM.

Alex Turner, Alex Turner, Alex Turner, Alex Turner, Florence Welch, Alex Turner, Brian Molko i Cat Power. Ostatnio naprawdę bardzo mocno zakochałam się w Alexie Turnerze (zresztą nie pierwszy raz... po paroletniej przerwie znów mnie przyciągnął swoim genialnym głosem), a to za sprawą sountracku do "Submarine", no i bodajże ostatniej płyty Arctic Monkeys "Suck it and see", która naprawdę trafia w moje gusta, mimo że poprzednie jakoś tak nie bardzo mnie zachwyciły (zwłaszcza "Whatever peeople say I am that's what I'm not"). Wieczorami naprawdę przyjemnie mi się słucha idealnie skomponowanych utworów Turnera, usypiają mnie najlepiej, jak mogą, a podczas marszu do szkoły w głowie tylko śpiewam i śpiewam, zaś kiedy zdejmę słuchawki cały czas nucę i próbuje przypomnieć sobie słowa piosenek... Widać, że to krótkotrwała fascynacja, ale akurat zgrała się z datą dzisiejszego postu, więc podzielę się z wami moją miłością do Alexa, który jest też nieziemsko przystojny i przyciąga mnie na swój koncert... instead of Kings Of Leon, ale chyba jednak pójdę na KOL... cały czas nie wiem. Florence Welch - nic nie muszę o niej mówić, każdy uważa, że jest genialną wokalistką, chociaż ostatnio się tak sprzedała i nagrała totalnie beznadziejną piosenkę z Calvinem Harrisem, aghr. Briana Molko od zawsze uwielbiam, nawet pomimo moich uprzedzeń co do homoseksualistów, bo generalnie obchodzi mnie jego głos, a nie sypialnia. Razem z Placebo wykonują niezły kawał roboty i strasznie, strasznie żałuję, że nie byłam w Krakowie w zeszłe wakacje, by posłuchać ich "My sweet prince"... (Zauważyliście, jaki ten post jest chaotyczny? Tak, to skutek działania kropli do nosa, zostałam odurzona!) To chyba jedyny zespół, jakiego słucham bez przerwy od kilku lat (dokładnie od 2009 roku), bo Arctic Monkeys na przykład się nie liczą, zerwałam z nimi kiedyś. OK, i Cat Power. Bardzo indie, bardzo w moim stylu. Wszystko w moim stylu.
...
Alex Turner.
Idę umierać dalej, ale z tą świadomością, że nie muszę uczyć się na fizykę i geografię, a także, że będę miała zaległości, których wcale nie pragnę. Jeszcze się rozmyślę...

poniedziałek, 21 stycznia 2013

Day 11

"Twoja ulubiona kreskówka/anime/program telewizyjny" - czyli coś, czego nie lubię. Telewizję oglądam sporadycznie, naprawdę bardzo rzadko, odkąd rozpoczął się rok szkolny. Do anime nigdy nie żywiłam jakiejś wielkiej sympatii, przeleciałam jedynie przez cztery serie (bardzo dawno, jakoś w czwartej i piątej klasie podstawówki, potem już mi się odechciało) - Naruto (nie do końca), Nana, Perfect Girl Revolution i Paradise City. Wszystkie mi się podobały, a szczególnie pewien odcinek w Paradise City, który wspominam do dziś... niech jego treść pozostanie tajemnicą (odkąd tyle osób przegląda mojego bloga, zaczęłam się robić tajemnicza). Co do kreskówek, to zawsze uwielbiałam te z serii Looney Tunes, Myszkę Miki, Odlotowe Agentki i... Witch! Byłam wielką fanką Witch, kupowałam każdą gazetę, czytałam od deski do deski i wyczekiwałam kolejnych odcinków w telewizji. Natomiast z programów telewizyjnych to You Can Dance - nie oglądałam tylko jednego sezonu i nie obejrzę kolejnego, tegorocznego, jeśli go wyemitują, ponieważ najzwyczajniej w świecie nie mam czasu. To samo tyczy się Kuby Wojewódzkiego, którego program kiedyś namiętnie oglądałam. Ciągnie mnie do komercji, oj, ciągnie... A oprócz tego wszystkiego bardzo lubię zajrzeć sobie na TVN Style i oglądać Panią Gadżet bądź na Discovery, gdzie emitują różne interesujące mnie programy (rzadko, bo rzadko, ale czasem oglądam). Kiedyś też lubowałam się we Wstydliwych chorobach (TLC), ale od jakiegoś czasu puszczają same powtórki i już straciłam do nich sympatię. Więcej grzechów nie pamiętam... Lecę ogarnąć włosy i uczyć się polskiego oraz historii. Nie, wcale mi się to nie podoba, tak, chce mi się płakać, ponieważ jestem chora, bolą mnie płuca, nos i smarki, co świadczy o tym, że się nie wyleczyłam w weekend. No nic, miejmy nadzieję, że do końca tygodnia mi się poprawi, o ile pan M. nie weźmie nas znów na dwór na samych swetrach i w adidasach (tak, przemarzłam całe czterdzieści pięć minut na boisku, prawie latając jak pingwin). Oby jutrzejszy dzień okazał się dla mnie łaskawy i obym nie dostała 3 z dzisiejszej nieoczekiwanej kartkówki z matematyki (mój hejter nawet nie ośmielił się mnie o niej poinformować, za co go hejtuję max, wiedz o tym, NN, twoje wymówki do mnie nie przemawiają).

niedziela, 20 stycznia 2013

the view from the afternoon

 o tak ostatnio wyglądają moje wieczory... i dni

Właśnie czekam na zaparzenie się czwartej już dzisiaj herbaty o smaku cytrynowym, która ukoi moje zszargane nerwy. Rozpoczęły się dni zwane kobiecymi, w ciągu których ochotę mam jedynie na wyżej wspomnianą herbatę, ciepełko łóżeczka i dobrą książkę. A teraz jestem w trakcie czytania zdecydowanie dobrej książki, najlepszej z możliwych, bo ostatniej części Harrego. Dzieje się, bardzo dużo się dzieje. Prawie się popłakałam o pierwszej w nocy dzisiaj, kiedy Harry znalazł list od matki do Lupina... i jak Voldemort mu pokazał wspomnienie wieczoru śmierci jego rodziców - gdy James bawił się z małym Harrym obłoczkiem dymu. To było takie wzruszające, no! Rozczula mnie każde wspomnienie o rodzicach Harrego, bo on zawsze był taki samotny, zawsze potrzebował ich wsparcia i miłości, a nigdy ich tak prawdziwie nie zaznał, oprócz tych kilku krótkich chwil... Abstrahując od jednej z moich ulubionych już książkowych serii, jutro jest poniedziałek. Chyba każdy o tym wie... I jutro trzeba iść do szkoły, co równa się nauce. Nie chce mi się bardziej niż sądzicie, mmm. Czeka mnie jutro vocabulary test na dodatkowym angielskim, we wtorek praca klasowa z historii i kartkówka z gramatyki, w środę big test z dodatkowego angielskiego, a w piątek kartkówka z niemieckiego (jutro dostanę kartkę, to zobaczę, z czego konkretnie). Uwielbiam te tygodnie przed feriami, w ciągu których jest mnóstwo sprawdzianów. Najbardziej boję się sprawdzianu z historii (as always) i z WOS-u w przyszłym tygodniu... dużo nauki. Denerwuje mnie fakt, że historię mam we wtorki i czwartki, a WOS w czwartki, kiedy w poniedziałki i środy jestem wolna dopiero po osiemnastej... Ale sama skazałam się na ten los i nie jest jeszcze tak źle, bo nie mam zapchanych wszystkich dni, zaledwie dwa, więc zawsze mogę odpocząć. Mama dzisiaj przeglądała moją kronikę rodzinną i zwróciła mi uwagę na pewne błędy i niedociągnięcia z imionami i nazwiskami, które sobie poprawię we wtorek. Dodałam też parę zdjęć, w tym zdjęcie mojego taty z przedszkola - nie mogę się nadziwić, że ten mały chłopczyk z czarną czupryną to mój tata, normalnie... szok. Jeszcze jeden news: kupiłam sobie peelingujący żel do mycia twarzy w Biedronce i niedawno go użyłam na spróbowanie. Efekt? Przyjemna w dotyku, gładka skóra. Nie oczyszcza aż tak dobrze, ale zawsze po myciu przejeżdżam po twarzy wacikiem nasączonym tonikiem, który zmywa mi resztę brudów, później kremuję. Jestem zadowolona z tego zakupu, bo ten żel ma dużo składników pochodzenia naturalnego, takich jak łopian, jałowiec, goryczka żółta, cytryna i tymianek. Natalia pisała, że jej się niezbyt spodobał, ale podejrzewam, że to zależy od człowieka. Mimo wszystko polecam, chociaż użyłam tylko raz. Dla mnie te peelingi aż tak ważne nie są. Tutaj zaznaczam, że to delikatny peeling, nie do porządnego tarcia... więc nic nie poradzi na zapchane pory. Kosztuje 5 zł, a taki sam kupicie w Rossmannie (chyba) firmy Tołpa za 25 zł. Tu link. Znów przeskakując z tematu... Cóż dzisiaj mamy w challengu?

Siedząc i zastanawiając się nad rzeczą, która istotnie zmieniła moje życie, rozglądałam się po pokoju. Nie mogłam znaleźć tego czegoś, jest tyle różnych opcji. Może to być mój pies, komputer, książka, blog, może to być jakiś magiczny kosmetyk bądź potrawa... W końcu wybrałam to, co rzuciło mi się jako pierwsze w oczy, czyli...
Mój telefon! Nie zmienił mojego życia jakoś szczególnie bardzo, ale jednak odkąd go mam, mam większą łączność ze światem i przyjemność z pisania smsów na klawiaturze qwerty, którą sobie cenię. Wcześniej miewałam stare gruchoty - tam nawet nie mogłam mieć Gadu-Gadu, a tutaj wszystko działa elegancko. Za parę miesięcy zmienię go na inny model co prawda, ale ten jednak przysłużył mi się naprawdę dobrze. Telefon komórkowy to niezbędnik człowieka i uważam, że u każdej osoby pierwsze takie urządzenie znacząco wpłynęło na życie. Może nie w taki sposób jak komputer i Internet, to fakt. A ja lubię mój telefon bardziej od mojego komputera, dlatego tutaj jest.

sobota, 19 stycznia 2013

"woman, I'm your man on the moon" i te wszystkie blogowe zabawy tez

Szykuje się dzisiaj długi post, a na pierwszy ogień idzie zdjęcie podsumowujące moje trzymiesięczne ogarnianie włosów. Wiele się nie zmieniło, oprócz tego, że ograniczyłam do minimum prostowanie i teraz na głowie mam takie ładne falki, których bym się nigdy przedtem po sobie nie spodziewała. A to wszystko dzięki w miarę normalnej pielęgnacji. Niedługo wybieram się do fryzjera, tuż przed feriami, żeby mnie nikt nie musiał oglądać w wersji po ścięciu, wtedy prezentuje się najgorzej. Schodzę z cieniowania, definitywnie. A od dzisiaj zaczynam robić raz w tygodniu maski z siemienia lnianego, bo nasiona leżą w szafce nieużywane, a w marcu się kończy ich termin ważności (swoją drogą - czy termin ważności w przypadku nasion ma jakieś znaczenie?), no i skończyła mi się maska od Pauliny, więc taki domowej roboty wynalazek jak znalazł. Cały dzień siedzę z tłustą od oliwki głową, niedługo najwyższy czas iść się umyć, bo późno się robi...
Następny w kolejce jest Alex Turner, na którego punkcie mam już drugi tydzień obsesję. Męczę ciągle soundtrack do "Submarine", "R U mine?" i tak dalej! No a poza tym to ciacho nad ciachami, podobnie jak Aaron Johnson, więc jarajmy się razem. Co do "Submarine", to wczoraj oglądałam jakoś od pierwszej do trzeciej w nocy. Nie dość, że w czterdziestej minucie dźwięk nie zgadzał się z obrazem, to jeszcze jak przełączyłam na napisy, po parunastu minutach włączył się limit. Ale w końcu znalazłam wersję z napisami i bez limitu, więc spokojnie dobrnęłam do zakończenia. Tak naprawdę nie wiem, po co nakręcono ten film. Podobał mi się ze względu na wykonanie, no i osobowość Olivera Tate'a, ale wszystko było taaakie pokręcone... Najwspanialszy cytat? "Proszę zwolnić Olivera z zajęć. Jego malutkie serduszko jest złamane". SŁODKIE!
Wczoraj byłam chora, dzisiaj wracam do zdrowia... Tantum Verde i milion herbat na dzień pomaga, już mnie tak bardzo gardło nie boli. I nawet zrobiłam moją kronikę rodzinną, woohoo! Aż się zdziwiłam, tak naprawdę poważnie, bo liczy ona ok. 120 stron... czy to nie za dużo? No i nie jestem zbyt oszczędna w stosunku do papieru, zużyłam go mnóstwo. Kiedy dostanę z powrotem kronikę, to większość, jak nie całość, tego papieru znajdzie się w pojemniku na makulaturę, ewentualnie w mojej szafce na zadrukowane z jednej strony kartki. To będzie bardziej pożyteczne.

Zostałam zaproszona przez Nathie do kolejnej blogowej zabawy - Liebster Award. Kurczę, przez te zabawy czuję, że mój blog traci swoją tożsamość, stąd ten obszerny post, w którym choć trochę opisuję, jak mi mijają dni... Wybaczcie mi, że tak restrykcyjnie stosuję się do zasad "30 Day Challenge", ale... no po prostu tak je zrozumiałam i tak je będę przestrzegać. Mam nadzieję, że nie macie mi tego aż tak za złe. Okay, let me answer Natalia's questions:

1. Wolisz dawać prezenty czy je dostawać? Odpowiedź uzasadnij.
Wolę zarówno dawać prezenty, jak i je dostawać. Oczywiście bardziej wolę dostawać, bo jestem materialistką. Lubię sprawiać drugiej osobie przyjemność, czasem zaskakiwać ją swoim nietypowym pomysłem, o ile na taki kiedykolwiek wpadłam. I lubię też być zaskakiwana (oczywiście mile), co rozumie się samo przez się. Jednak kiedy zdarzy się sytuacja, że dany prezent - nieważne czy mój, czy ofiarowany mnie - jest wadliwy, to czuję się odpowiedzialna za tę jego wadę i jest mi przykro, że osoba, która dała mi prezent lub osoba, która dostała ode mnie prezent, znajduje się w takiej sytuacji. Is that normal?

2. Jest coś, czego panicznie się boisz? Jeśli tak, to co to jest?
Nie, nie boję się niczego panicznie.

3. Jak wygląda Twój dzień, kiedy nie wychodzisz z domu?
Generalnie wszystkie moje dni są nudne, chyba że spędzam je z ludźmi. Jak jestem w domu, to są potrójnie nudne, oczywiście dla osoby postronnej. W typową sobotę wstaję z łóżka i się myję, następnie coś zjadam, ogólnie cały dzień dużo jem, bo dużo czytam, a jak dużo czytam, to dużo jem. Piję herbaty też dużo, czasem oglądam filmy, przesiaduję też przed komputerem. Pod koniec dnia idę się umyć, znów czytam, następnie znużona tym całym lenistwem rzucam się w objęcia Morfeusza i taki jest mój koniec. Sad but true.

4. Spełniło się już jakieś Twoje wielkie marzenie? Jeśli tak, to jakie?
I owszem, spełniło się w jakiejś mierze, choć takie marzenia nigdy nie spełniają się w zupełności. Nie chcę się tym dzielić na forum publicznym, więc niestety nie powiem, jakie to marzenie. :)

5. Masz ulubiony kubek? Opisz go.
Tak, mam, kocham wszystkie moje kubki, ale ten jest najlepszy. Jest zwykłych rozmiarów, u dołu trochę zwężony, wyżej się rozszerza, szarego koloru z szarym psem na białym tle... PO CO JA OPISUJĘ KUBKI... Mieści się w nim idealna ilość herbaty, którą wypijam w około dwie minuty.

6. Jaka jest Twoja ulubiona firma kosmetyczna?
A nie wiem, może Ziaja, bo polska, tania i nie testuje na zwierzakach, a poza tym kosmetyki z tej firmy dobrze działają na moją skórę.

7. Z jaką piosenką masz miłe wspomnienia?
Myslę, że jest to piosenka "My boy builds coffins" Florence And The Machine, choć dla niektórych ten wybór może wydawać się nieuzasadniony, bo piosenka sama w sobie wesoła i pozytywna nie jest.

8. Ulubione słodycze?
Zdecydowanie czekolada we wszystkich postaciach, no i Grześki bez czekolady, mniam.

9. Skąd czerpiesz inspiracje na wpisy na blogu?
Z monotonii życia codziennego.

10. Jaki jest Twój ulubiony film i dlaczego?
Mój ulubiony film (jeden z ulubionych tak na dobrą sprawę) opisywałam kilka dni temu, dlatego dzisiaj nie będę się nad nim rozwodzić. "500 Days of Summer" i wszystko jasne.

11. Co w sobie lubisz najbardziej i dlaczego?
Właściwie to lubię w sobie fakt, iż jestem stała w uczuciach, a to się nieczęsto zdarza, jeśli wierzyć moim obserwacjom zachowań dzisiejszej młodzieży i generalnie ludzi. Bardzo przywiązuję się do osób, z którymi utrzymuję dłuższy kontakt pośredni bądź bezpośredni. Może jest to nieraz bolesne i uciążliwe, ale tak naprawdę bardzo mi potrzebne, bo wiem, że coś jednak w środku czuję.

Jeżeli nie czujecie się jeszcze znużeni, zapraszam na następną część wyczerpującego postu... NN, proszę o konstruktywny hejt!

Myślę, że w takiej formie jest bardziej czytelne. Zrobiłam zdjęcie jednej z notatek zamieszczonej w moim zeszycie od języka polskiego. Przygotowuję się już na zmasowany atak bardziej niż bardzo zaskoczonej ludności... a może sami macie takie pismo? Zaznaczam, że na sprawdzianach je powiększam, bo muszę.

No to dobranoc...

piątek, 18 stycznia 2013

Day 8

Miałam trochę problemów komunikacyjnym z moim slow as hell komputerem. Takie sprzeczki małżeńskie. Mam ochotę wyrzucić go przez okno, a potem wyjść na dwór i go jeszcze zgnieść, następnie powiedzieć tacie, że to był wypadek, po czym spytać się, czy kupi mi nowy. Źle się czuję generalnie, dopadł mnie ból gardła, brzucha i głowy, do tego wielogodzinne kłótnie i wielogodzinne ślęczenie nad kroniką (116 stron, OK) nie czyni mnie szczęśliwszą. Ale to, że cały dzień siedziałam w domu, i owszem, bo nareszcie przeczytałam "Diabeł ubiera się u Prady" (od czerwca męczyłam dziada) i "Ojca chrzestnego". Dzisiaj już nie zacznę Harrego, bo mam plan obejrzeć "Submarine", w końcu jest weekend... a Alex jest dodatkową zachętą. Czynię honory właścicielki tego bloga i przedstawiam wam moje mejtsy i frjendsy:


Kliknijcie sobie w "Otwórz odnośnik w nowej karcie", żeby się dokładniej przyjrzeć naszym zacnym fejsom. Adieu, życzcie mi powodzenia, bym się nie rozchorowała do końca przez noc, bo czeka mnie mnóstwo sprawdzianów w przyszłym tygodniu, do tego moje słit sikstin, nie mogę tego przegapić przez jakąś chorobę, pff.

czwartek, 17 stycznia 2013

Day 7

Mam rozszczepione podniebienie i mnie cały dzień boli, grr. Nie mogę nic zjeść, bo ranka się powiększa, co sprawia, że jeszcze bardziej mi dokucza, wredota. Cieszę się, że już jest drugi semestr, ponieważ jest bliżej do zakończenia roku, którego strasznie pragnę. Mam już dość patrzenia na cuchnące stare skarpety, wdychania ich oparów i duszenia się; ci wszyscy ludzie powinni wiedzieć, że istnieje coś takiego jak mydło oraz woda i że podstawową zasadą higieny osobistej jest mycie się codziennie. Ale chyba do nikogo to nie dociera. Dzisiaj przeżyłam najstraszniejszy szok w szatni dziewczęcej i już nigdy więcej nie chcę mieć z czymś takim styczności... Siostra mnie pocieszyła, że w gimnazjum już tak jest i tego się nie zmieni, bo młodzież wtedy najintensywniej dojrzewa. Z drugiej strony co z tego, większość mojej klasy potrafi zadbać o siebie i jakoś nie czuję ich z kilometra... Dobra, nieważne. O CZYM JA TU PISZĘ, tego nie było. Nie wiedziałam, jak nazwać temat dzisiejszego posta, bo tak na dobrą sprawę to w mojej jedynej torebce znajduje się naprawdę niewiele rzeczy z tego względu, że jej po prostu zbyt często nie noszę. Dlatego też postawiłam na plecak i to on będzie gościem wieczoru. Tutaj znów nie ma niczego specjalnego, ot podstawowe przedmioty, które zazwyczaj się nosi do szkoły. Dlatego też w moim plecaku znajduje się:
1. Tabletki rozkurczowe.
2. Chusteczki.
3. Grzebień i gumka.
4. Drugie śniadanie (kapapki +/- coś) z wodą.
5. Książki i zeszyty.
6. Teczka z bibelotami.
7. Kołonotatnik służący mi za brudnopis.
8. Dzienniczek.
9. Parasolka.
10. W trakcie pobytu w szkole znajdują się tam jeszcze klucze i w piątki strój na wf.
Jak widać, zawartość przedstawia się bardzo przeciętnie, a mimo to plecak potrafi ważyć sześć kilogramów, które są dla mojego kręgosłupa dość sporym obciążeniem. W torebce mam tylko mokre chusteczki, zwykłe chusteczki i krem intensywnie pielęgnujący dla niemowląt w wersji mini (to z tej paczki od Johnson's Baby, używam go jako kremu do rąk). Post niezbyt ciekawy, ale challenge nadal trwa.

środa, 16 stycznia 2013

Day 6

Plan na dzisiejszy wieczór: opisać swój ulubiony film, zrobić pracę domową z polskiego, odrobić ćwiczenia z angielskiego, wziąć szybki prysznic, pouczyć się z historii, spakować się na jutro, poczytać trochę Ojca Chrzestnego i pójść spać. Całkiem niezły, zważając na to, że mam jakieś 3h na jego wykonanie. Zaznaczam, że nie obędzie się bez dobrego spojleru, więc jeśli ktoś nie widział filmu, nad którym zaraz zacznę się rozpływać, niech tego nie czyta, tylko najpierw obejrzy (bądź przeczyta i nie obejrzy, bo nie każdy lubi tego typu filmy).
500 Days of Summer (kto się zdziwił widząc tu ten tytuł, niech podniesie rękę) to nie zwykła komedia romantyczna. "This is not a love story, this is story about love". Może się wydawać, że scenariusz został napisany przez osobę zranioną przez życie, nie potrafiącą sobie poradzić z przeciwnościami losu. Cóż, nie znam autora, więc o tym nie będę pisać, ale jedno jest dla mnie pewne: shit happens.


W skrócie: film opowiada o historii Toma Hansena, redaktora kartek okolicznościowych, z zamiłowania i bodajże zawodu architekt (bardzo uzdolniony, swoją drogą). Na drodze staje mu Summer Finn, nowa asystentka dyrektora korporacji, wydająca się naprawdę dziwną osobą. Poznają się w windzie, zauważając, że słuchają i uwielbiają ten sam zespół - The Smiths. Nietrudno się domyślić, że właśnie od tego momentu zostałam ich fanką...


Cała akcja trwa 500 dni i przeskakuje nie chronologicznie, co jest na początku niezrozumiałe, później w mózgownicach się rozjaśnia. Okay, Summer mąci Tomowi w głowie - jest skomplikowana, nie poszukuje miłości, on również, oboje padają w sobie w ramiona i mówią "we're just friends". Jest tu miejsce na romans, jest miejsce na humor, jest miejsce na smutek i rozżalenie. Jak w każdej komedii romantycznej. A mimo to ukazuje ona historię, która działa na każdego: prawdziwą historię. Można by chociaż spojrzeć na końcowe minuty filmu, motyw z "expectations" i "reality". W życiu Toma i Summer zaszły zmiany - on jej powiedział, że chciałby wreszcie wiedzieć, czy go kocha, czy wiąże z nim przyszłość. Ona nadal obstawała przy swoim - są wciąż przyjaciółmi, niczym więcej. Dlatego się rozstali, a prawda dla niego była brutalna. Wyprowadziła się, Tom zaczął nienawidzić każdej spędzonej z nią chwili - as always happen. Wkrótce przeznaczenie miało ich znów połączyć, tym razem na weselu wspólnej znajomej bądź znajomego, nie pamiętam dokładnie. Po dobrej zabawie Summer zaprosiła Toma do siebie na kolację. I tutaj dochodzimy do wątku "expectations" i "reality". Wiadomo, każdy sobie wyobraża chwile, które mają się wydarzyć w najbliższym czasie. Często te wyobrażenia są przerysowane, totalnie pozytywne i później najzwyczajniej w świecie się nie sprawdzają. Tak jest tym razem - Tom sobie myśli, że "o, teraz było fajnie, to pewnie jutro też tak będzie". Nic bardziej mylnego. Okazuje się, że Summer jest zaręczona. I cała jego wiara się nagle wali. Warto dodać, że Summer była miłością jego życia - niebanalna, a zarazem prosta, wkurzająca, urocza, wspaniała i można by ją opisać wieloma przymiotnikami; po prostu bardzo dużo dla niego znaczyła. Przez niecałe 500 dni Tom nie zrobił nic w kierunku uzyskania posady projektanta wspaniałego budynku w Los Angeles. Po akcji w domu Summer, poszedł na rozmowę kwalifikacyjną, gdzie poznał dziewczynę. Porozmawiali chwilę. Uzmysłowił sobie, że jest szansa na uwolnienie się od Summer, dlatego też zapytał się jej, czy wybierze się z nim na kawę. Odmówiła. Już sobie wszyscy myślą, że odejdzie forever alone, biedny Tom, ale dziewczyna wychodzi zza rogu z uśmiechem na twarzy i mówi "tak". Najzabawniejsze jest to, że miała na imię Autumn. :) Wiem, że to jest takie beznadziejne, że łohoho, ale nie wińcie mnie za to - już wcześniej mówiłam, jak bardzo nie lubię i nie umiem czegoś opisywać.
Dlaczego ten film mi się tak bardzo podoba? Bo historia jest przedstawiona w interesującej formie, bo daje nadzieję ludziom samotnym, zranionym przez los na lepsze jutro, bo ma wspaniałe postacie, które chodzą do Ikei i bawią się tam w dom, które siedzą w parku i prześcigają się w tym, kto najgłośniej wykrzyczy słowo "penis", którzy kupują filmy erotyczne, oglądają je i później odgrywają razem sceny, bo pokazuje, jacy są ludzie, bo... wszystko. UWIELBIAM i mogę oglądać każdego dnia, każdej nocy, nigdy mi się nie znudzi. A teraz mały spam zdjęciowy.
(cytat z poprzedniego posta)