niedziela, 31 marca 2013

we were evergreen

 witaj w Warszawie


Siedzę tu od godziny i próbuję napisać coś sensownego. Wyrzuciłam już pół kilo ochłapów za burtę. Ta niemoc twórcza aż wyciska ze mnie łzy. Chciałam, naprawdę chciałam wam przekazać to, co mi na sercu zalega, ale chyba nie potrafię. Mogę tylko przejść do wypracowanych do perfekcji środków, jakimi się posługuję w takich sytuacjach, czyli ogłoszeń parafialnych. Wczorajszy dzień zaczął się dość denerwująco, wszystko przez Easy'ego. Ponad półgodziny próbował zwrócić moją uwagę, te jego jęki aż wołały "proszę, wpuść mnie na łóżko", przedostając się z wolna do mojego mózgu. Kiedy okazałam mu łaskę (siódma rano nie sprzyja targowaniu się), jak zwykle rozłożył się obok mnie, swoją postawą pokazując, że to jego miejsce i on tu jest panem. Z trudnością powróciłam do snu, ponieważ chłopak nie pozostawił mi wiele wolnego i nie mogłam się w miarę wygodnie ułożyć, aczkolwiek po podjęciu kilku prób i zepchnięciu psa w nogi, udało mi się uzyskać zadowalający efekt. Rozwlekły opis krótkiego poranka... Byłam też dzisiaj u fryzjera i panie jak zwykle komentowały moje indu. Oczami wyobraźni widziałam grymas wykwitły na mojej twarzy, który tylko trochę przypominał uśmiech, bowiem fizycznie oczy miałam zamknięte i nie mogłam posłużyć się moim odbiciem w lustrze. W każdym razie teraz przynajmniej nie wyglądam jak pies z długą grzywką... Be proud. Zrobiłam też babeczki, co prawda kupne, ale zawsze to jakaś przekąska. Widzicie, wychodzi z tego zwykły chłam. Nie, nie piszę więcej. Życzę wam wesołych świąt. Nikt się pewnie nie cieszy, że są białe, że Kevin w telewizji, że trochę przypominają te grudniowe. Myślę jednak, że jeśli ktoś był przez ostatnie trzy dni w kościele, nawet nie zajaśniało mu w głowie to skojarzenie. Ja skutecznie zostałam wprowadzona w klimat świąt, przeżywanie tego wszystkiego w świątyni jest niezwykle pouczające i wzbogacające duchowo. Lubię Wielkanoc. Co nie zmienia faktu, że mam ochotę walnąć głową o stół. Mam nadzieję, że niedługo nabiorę sił i wreszcie z wielką ochotą zabiorę się za pisanie tutaj, zwłaszcza że nie robię tego tylko dla siebie. Dobranoc, trzymajcie się i posłuchajcie tego: http://youtu.be/_No_5b--8F4. (Właśnie przeżyłam autentyczny szok. TRZECIA W NOCY, ale przed chwilą... była DRUGA... Zapomniałam o zmianie czasu. Jestem taka niedzisiejsza...)

środa, 27 marca 2013

moonlight


because I was there

Jest stosunkowo późno na to, by wysilać mózgownicę. Miałam dzisiaj mnóstwo planów na wieczór, a zasiadłam przed komputerem po powrocie z angielskiego i plany się popsuły, bo od razu zaczął mi spadać poziom energii i nabrałam ochoty na to, by legnąć na łóżku, zamknąć oczy i zapaść się w głęboki sen. Niestety trzeba jeszcze wykonać czynności koniecznie, czyli wziąć prysznic, naolejować włosy, pokręcić hopkiem, a przy okazji dokończyć oglądać film. Bez żadnych upiększeń informuję was, że zmieniłam telefon z poczciwej Nokii C3 na popularny smartfon. Przez pierwszy wieczór chodziłam cała w skowronkach, traciłam czas na instalowanie aplikacji. Drugiego dnia było podobnie, z tym że euforia znacznie zelżała. Dzisiaj mija trzeci dzień i całkowicie się do niego przyzwyczaiłam, zdążyłam podenerwować się na budzik i czasomierz, mający tendencję do resetowania się. A jak wszyscy nie wiecie, jestem uzależniona od czasomierza. Dołączyłam do grona osób posiadających konto na Instagramie... a jakże! Akurat na to długo czekałam, bo lubię dzielić się z innymi swoimi zdjęciami, nawet jeśli 90% z nich są mało odkrywcze czy interesujące. Ostatnio się dowiedziałam (nawet nie pamiętam, kiedy... może to nawet nie ostatnio, tylko dawno temu...), że Alt-J zagra na Openerze, i jest mi smutno, bo ich nie zobaczę ani nie usłyszę... Mogliby ich wcisnąć szóstego lipca, a nie dwa dni wcześniej! Chciałabym mieć karnet czterodniowy, to bym jeszcze Rihannę zobaczyła i w ogóle takie cztery dni mieszkania w Gdyni... He, he, nigdy nie miałam okazji, przyznam się, bo też nie ma u kogo. A! Wiecie co? Dzisiaj poczułam zapach lata. Nie wiem, skąd się wziął w marcu zapach lata, bo krajobraz nie odzwierciedla wrażeń węchowych - śnieg zalegający na trawnikach i polach, kryształki lodu oblepiające rośliny iglaste i para z ust; w każdym razie poczułam taki trawiasto-dymny zapach, jakbym siedziała wieczorem ze znajomymi przy ognisku. Fajnie mi się zrobiło, gdy wracałam do domu i miałam lato w nosie. Chciałabym, żeby były wakacje, potrzebne mi te dwa miesiące odpoczynku. Mam już nawet jedno letnie postanowienie: przeczytać dużo książek, bo w zeszłym roku bilans przeczytanych pozycji wyszedł słabiutko, nie tylko dlatego, że czytałam dość opasłe książki, ale też dlatego, że nie miałam ochoty. Właściwie najwięcej książek przeczytałabym na wakacjach, gdybym tylko wzięła ich więcej. W tym roku nie będę próżnować, zabiorę plecak wypełniony książkami! Mam większy samochód, więcej pomieści... najwyżej przemycę gdzieś pod fotelem, w kieszeni fotela, gdziekolwiek! A teraz powiedzcie mi, czemu słucham The Smiths? Ja też nie wiem, ale posłuchajcie piosenki, którą prawdopodobnie będę nucić przez resztę wieczoru, dobrze wam to zrobi, takie "stop me, oh, oh, oh, stop me, stop me if you think that you've heard this one before. Nothing's changed, I still love you"...


sobota, 23 marca 2013

Czemu masz muchy w nosie?

 mój model doskonały

Jestem gdzieś hen, daleko, w przestworzach, białych, skłębionych i gęstych chmurach. Dusza zwiała z przedwiosennym wichrem, zamąciła mi w głowie wizja wiecznego lenistwa. Nie mogę usiedzieć na miejscu, tak wyczekuję poniedziałku. Mam obsesję na punkcie skromnego prezentu, jaki sobie niedawno sprawiłam. Ostatnio zdałam sobie sprawę, że mój skrajny materializm to przejaw samotności i faktu, że nie potrafię znaleźć swojego miejsca w świecie. Cieszę się z małych rzeczy, które w przyszłości polecą prostą drogą na wysypisko śmieci, będą tam gnić i rozkładać się, a ja zaopatrzę się w ich następców, zamienniki. To takie proste i przyjemne, bezuczuciowe, bezstresowe. Niezdrowy konsumpcjonizm, błąd w oprogramowaniu, niezaspokojone pragnienia i niespełnione ambicje na bycie dobrym obywatelem tej ziemi. Time to change, but not today. Nie umiem nad sobą pracować, nigdy nie widzę żadnych efektów. To tak jak z moim hula hopem - kręcę nim prawie dwa tygodnie, a brzuch nadal ten sam. Ale powiem wam, że rezygnuję z sera, bo mama powiedziała, że tuczy. Wszystko tuczy, a jednak ser jem w nadmiarze i teraz będę go zastępować pomidorem oraz papryką, wyjdzie mi to na zdrowie, poza tym takie połączenie jest bardzo smaczne. Jedynym minusem tegoż jest fakt, iż aby zaspokoić mój głód, są mi potrzebne dwie kanapki z pomidorem i papryką, natomiast z serem tylko jedna. Ach, problemy, wszędzie problemy. Nie, ja się cieszę i trzęsę ze zniecierpliwienia, bo czekam na poniedziałek. To dlatego nie potrafię napisać żadnego składnego zdania, przekazać wam informacji, opisać moich życiowych zawirowań... Czy w moim wieku można się wypalić? Chyba tak, ale nie na długo, bo życie jest krótkie i wielkie, a szesnaście lat to zaledwie przedsionek piekła. Wypalę się i ktoś napełni mnie woskiem, wymieni knot, zapali na nowo, podskoczę parę metrów wzwyż i będę lepszym człowiekiem. Optymistycznie.

czwartek, 21 marca 2013

The Versatile Blogger Award

Zostałam nominowana do tej zacnej "nagrody" przez Karolinę, której serdecznie dziękuję za zapewnienie mi rozrywki w ten nużący dzień. Chociaż nie lubię tych wszystkich tagów, to postaram się wam siebie w jakiś sposób przybliżyć. Dziwnie mi. Zasady chyba wszyscy znacie, więc przejdę do meritum.

Siedem faktów o mnie:
1. Siedząc przed komputerem, słucham muzyki tylko i wyłącznie na YouTubie. Nie wiem, czy to kogoś dziwi, bo wiele osób tak robi, nawet kiedyś czytałam, że YT przez to chce wprowadzić płatne przeglądanie, bo stwierdziło, że da się na tym nieźle zarobić.
2. Lubię oglądać seriale. To przyjemne spędzanie wolnego czasu, można się przy tym odmóżdżyć i nauczyć wielu nowych angielskich słówek, bo zazwyczaj oglądam seriale w oryginalnym języku z napisami, pomijam przy tym True Blood.
3. Lubię czytać książki, ale o tym już każdy z was słyszał i wie.
4. Mam najwyższą średnią w szkole. Dzisiaj się o tym dowiedziałam, chociaż miałam świadomość, że moje nazwisko figuruje tam gdzieś na elitarnej górze. Miło mi, nie powiem, ale w głowie mam wiedzę zerową, he, he.
5. Nienawidzę uczucia suchych ust. Zawsze muszę mieć przy sobie wazelinę, inaczej nie potrafię się na niczym skupić i wciąż oblizuję usta, a to przecież prowadzi do jeszcze większego przesuszenia.
6. Mam charakterystyczny chód, po którym z daleka rozpoznają mnie znajomi. Doprowadza mnie to do szewskiej pasji, ale nie potrafię tego zmienić. Muszę wyglądać pokracznie, kiedy chodzę, a wierzcie mi, mam obsesję na punkcie własnego wyglądu.
7. Śpię w skarpetkach. Ale o tym też zdążyliście się dowiedzieć.

Przebrnęliście przez najnudniejsze i najgorsze siedem faktów o kimś. Gratuluję. Do zabawy zapraszam tych, którzy mają ochotę - niech się na mnie powołają. :)

niedziela, 17 marca 2013

don't take it personally

 październik

Pisałam w piątek, że odpoczywam. I faktycznie przez cały weekend nie zrobiłam nic, co wymagałoby ode mnie włączenia mózgownicy. Czuję się trochę wyrzucona z budującej moje życie rutyny, dobrej rutyny, w której skład wchodzi nauka, myślenie, chęć pracy i działania. Ostatnie dwa tygodnie noszą imię złej rutyny - wszechobecny luz, spokój, brak wysiłku intelektualnego, dużo czytania, mało zaangażowania w sprawy szkolne. Czuję zmęczenie z powodu zarówno pierwszej, jak i drugiej formy rutyny. Coś tu jest nie tak, ja to muszę uporządkować w logiczną całość, nie można siedzieć przez cały czas w domu i tylko czytać, trzeba się wywiązywać z obowiązków w taki sposób, by mieć czas również na przyjemności. Wcielę plany w życie, postaram się na nowo skompletować siły i odrodzić. Na szczęście mam wolne, więc nie muszę tego robić jutro, uff. Tak się zastanawiam, co mi po tym wolnym, skoro i tak muszę wstać standardowo o wpół do siódmej, by na ósmą doczłapać się do kościoła na rekolekcje? Co, potem będę odsypiać i znów człapać na piątą do szkoły, bo angielski? OK, tak naprawdę mi to nie przeszkadza aż tak bardzo, ponieważ, uwaga, wstałam dzisiaj o ósmej! Tak po prostu, sama z siebie, siedem godzin snu doprowadziło mnie do porządku. Rozpiera mnie duma. Gdybym jeszcze tak co weekend, to byłoby cudownie... Ten poranny sukces niesie ryzyko ponowienia, więc mam nadzieję, że podczas wstawania jutro rano też będę wypoczęta i gotowa na poniedziałkową modlitwę. Postanowiłam, że w nadchodzących dniach mroku i ciemności będę pić melisę na uspokojenie ciała oraz duszy, bowiem kiedy zabieram się do nauki, czuję się taka rozedrgana i pełna obaw o przyszłość, w końcu bywa tak, że w jeden wieczór nie da rady ogarnąć ogromu materiału, jaki na mnie narzucono. Wtedy sięgam po różne środki - kawę lub herbatę, ewentualnie chusteczki i rozmowę ze ścianą. To nie pomaga, oczywiście, ale umiem doprowadzić się do porządku... jakoś. W każdym razie melisa się przyda. Ze zniecierpliwieniem oczekuję wiosny, mojej ukochanej pory roku, podczas której każdy najmniejszy problem rozpływa się w obłoku świeżego powietrza o dobrze nam wszystkim znanym, specyficznym zapachu. Pragnę tej pełni sił, ofiarowanej mi przez grzejące słońce, uśmiechu na twarzy spowodowanego kojącym śpiewem ptaków. Wzmocnienie - tego mi potrzeba, no i nadziei na zamęt uczuciowy, na odkrycie piękniejszego świata. Podobają mi się moje wizje przyszłości, tylko czy prognozy się z nimi zgadzają?

sobota, 16 marca 2013

pokoj sumien i pokoj serc

 ptaszek

Jak ten czas leci... wczoraj miałam bierzmowanie, a za dwadzieścia minut nadejdzie sobota. Can't believe. Chciałam napisać, jak świetnie przebiegła uroczystość, ale jakoś tak głupio mi to publikować na łamach odwiedzanego przez ludzi bloga. Chyba powinnam to zapisać przede wszystkim w swoim sercu, żeby po latach przypomnieć sobie to uczucie lekkiego przerażenia pomieszanego z podziwem i poczuciem ważności, kiedy w prezbiterium stanęli księża wraz z arcybiskupem i podnieśli ręce, by nas pobłogosławić. To z pewnością jedna z chwil wartych zapamiętania, chyba mi się taka już więcej w życiu nie przydarzy... Poza tym samo bierzmowanie było takie quick, podchodzę, "Lukrecjo, przyjmij znamię daru Ducha Świętego" i odchodzę... A potem się popłakałam, bo tak ze mnie wszystko zeszło, całe napięcie spowodowane niedawnym wystąpieniem i przygotowaniami do samej uroczystości, byłam też szczęśliwa, że teraz jestem po prostu duszą posiadającą imię, które Bóg na zawsze zapamięta. Wierzę, że nie zbrukam tego imienia złem. No a poza tym to nie spodziewałam się prezentów... z wyjątkiem jednego, bo był zapowiadany. Głupio mi było i zarazem miło, przyjmując je. Babcia mi podarowała m. in. Wielką Księgę Złotych Myśli bł. Jana Pawła II, którą uważam za niesamowicie udany podarunek i zarazem piękną pamiątkę, na pewno co jakiś czas będę do niej zaglądać, by zgłębić nauki zmarłego papieża. Poza tym dzięki owym prezentom będę mogła w przyszłym tygodniu zamówić sobie nowy telefon i tak się cieszę, oj, tak bardzo, bo myślałam, że to się przeciągnie w czasie. Bo wiecie, teraz wreszcie gmina się obudziła i dostałam stypendium za pierwszy miesiąc, a w czwartek będzie za drugi, hehehe, i połowa wydana z pożytkiem. Tak, to niewątpliwie bardzo interesujące. Dzisiaj tak sobie poćwiczyłam trochę, potem poszłam do kościoła, żeby obejrzeć świetną inscenizację (scenariusz wymyślił jeden z parafian, byłam pod wrażeniem; podobało mi się i szkoda, że nic nie widziałam...), a w godzinę po powrocie zeżarłam (dosłownie) kurczaczki i frytki z KFC, jestem straszna... Nie dość, że wchłonęłam prawie wszystkie czekoladki z nadzieniem owocowym, półtorej miski Cini Minis, parę kawałków torta, jakiegoś gyrosa i dwa dewolaje, to jeszcze o dwudziestej drugiej zafundowałam sobie ociekającą tłuszczem przekąskę... BRAWA DLA MNIE. Tak właśnie się (nie)pozbywa brzuszka. Od wakacji mam rewolucję fast foodową i mięsną, a w ciągu ostatnich dwóch miesięcy jadłam już w KFC dwa razy. Tutaj też prosimy o gorący aplauz... Grr. Zostałam zaproszona do jakiejś blogowej zabawy przez Karolinę, ale zrealizuję powierzone mi zadanie później z racji tego, że tematyka jest dla mnie dość kłopotliwa i na razie mi się tego po prostu nie chce robić. Odpoczywam przez duże "O".

środa, 13 marca 2013

po raz kolejny

 to sem ja

Witajcie, moi blogowi przyjaciele. Dawno tu nie zaglądałam, szczerze mówiąc, nie miałam czasu ani chęci, by zasiąść przed ekranem komputera. Ale dzisiaj jakoś tak więcej biurowej roboty się zebrało, to korzystam z okazji, mimo że mnie bolą plecy od ćwiczeń. Tak, dobrze widzicie: ćwiczeń. Zaczynam się za siebie pomalutku brać, bowiem do wakacji nie pozostało wiele czasu, a brzuch z każdym kolejnym tygodniem flaczeje coraz bardziej i bardziej... trzeba go zrzucić. W tym celu poprosiłam mamę o zakupienie hula hopu z wypustkami. Wspominałam zresztą już o tym wcześniej. Wczoraj pierwszy raz miałam go w rękach, powiem więcej, pierwszy raz sobie nim pokręciłam. Waży niecałe dwa kilogramy, więc nie jest aż taki ciężki, dla mnie idealny - nie jestem w końcu nie wiadomo jakim tłuścioszkiem. Po dwóch dniach ćwiczeń rezultaty są takie, że wszystko mnie boli, chyba mi się nie dziwicie. Mam siniaki na kości biodrowej i plecach, boli mnie brzuch i mięśnie brzucha (a może mi się zdaje, że mnie bolą), więc tak jak ma być. Dodatkowo czuję ból barków i okolic łopatek - to znak, że tam również mięśnie pracują, w końcu trzymam ręce cały czas w górze. Po dwóch tygodniach zrobię małe porównanie, więc okaże się, czy taki przyrząd faktycznie jest pomocny w spalaniu tłuszczyku, a z opinii innych wiem, że i owszem. Jest szansa, że na Openerka będę miała ładniejszy brzuch, ba!, że w Hiszpanii będę mogła sobie zrobić zdjęcie na plaży w stroju kąpielowym. Już mi się buźka cieszy. Wyobrażałam sobie dzisiaj, jak krzyczę na widok maila z trójeczki, w którym informują mnie o przyjęciu do klasy pierwszej be... i jak płaczę, gdy mnie nie przyjęli, a potem biorę się w garść i piszę odwołanie. Okay, nie o tym miałam pisać. Jutro mam nareszcie bierzmowanie! Nawet nie wiecie, jak się nie mogę doczekać, po prostu chcę już stać przy podeście i słyszeć te słowa "Przyjmij znamię daru Ducha Świętego". Jestem strasznie ciekawa, jak się wtedy będę czuć. Opadnie ze mnie wtedy na szczęście część stresu związanego z publicznym wystąpieniem - drugie czytanie, tak, to ja będę mdleć na ambonie! Muszę się wziąć w garść i powtarzać w myślach "ksiądz tak musi codziennie", a wtedy powinno być w porządku. Życzcie mi szczęścia. A teraz ruszam zmyć maskę z włosów, później polakieruję swoje krótkie paznokcie i zrobię jeszcze jedną herbatę, by się nią rozkoszować przy lekturze "Daru wilka". Pomijam już fakt, że dziś Easy mnie szturchnął i połowa cennego naparu wylała mi się na białą bluzkę... niedobry pies. Nie wiem, czego żałuję bardziej - tej herbaty czy bluzki. Jedno jest pewne: cieszę się, iż ani kropelka nie spadła na śnieżnobiałe kartki książki, bo by mi było smutno, że je trwale zabrudziłam. Tę książkę polecam każdemu, nawet zaciekłemu antyfanowi twórczości Anne Rice, bo jest zupełnie inna niż na przykład "Kroniki wampirów". Tutaj nie ma sztywnego stylu, rozwlekłych opisów. Jest za to intrygująca postać wilkołaka, który nie jest żadnym wilkiem ani psem, tylko wilkołakiem z krwi i kości, przerażającym i jednocześnie ujmującym, krwiożerczym i zdolnym do czynienia dobra, jest również wilkołakiem romantycznym, ponieważ ostała się w nim cząstka ludzkiej natury. I co najważniejsze, ta lektura nie przytłacza, jest dość lekka i wciągająca, ale nie aż tak, by pragnąć czytać ją przez cały czas, co dla mnie akurat jest plusem w tym przypadku. Pozdrawiam was wszystkich, dobranoc!

niedziela, 10 marca 2013

tourist history

podziwiam widoki (widzicie mnie?)

Mogę was dzisiaj trochę pomęczyć swoją obecnością? Bo mi myśli ulecą, jeśli ich nie zapiszę. Trochę sobie zażartowałam, bowiem w mojej głowie panuje istny chaos i zamieszanie na szeroką skalę. Nie wiem, czym sobie to zawdzięczam. Być może tym, że jestem po prostu zmęczona, cały dzień na nogach, galeria przeleciana wzdłuż i wszerz. Trzeba gdzieś wylać nagromadzoną frustrację. Przed chwilą wpadłam na zdjęcie moich pleców sprzed roku (miałam wysypkę, trzeba było udokumentować ten fakt) i trochę mnie przybiło, ponieważ dzisiaj wyglądają trochę bardzo źle. Przytyłam, no, niedobrze mi z tym. A ja chcę się czuć bardzo dobrze w swoim ciele, a dzisiaj się nie czuję, na pewno nie na sto procent. Każdy wie, że nie zrobię nic w kierunku odchudzania, każdy wie, że uważam to za idiotyzm. Ale pragnę choć trochę pokazać, że się nie lenię i że chcę wyglądać choć o cal lepiej. Za dużo w tym patosu, za mało działania. Zamilknę więc, bo takie czcze gadanie niczego nie zmieni i do niczego nie poprowadzi. Właściwie to dzisiejszy post powinien zostać przeze mnie usunięty, bo z tych myśli ulotnych nie zostało nic. Płycizny intelektualne upadły jeszcze niżej. Powinnam zapłakać nad swoim zdegenerowanym umysłem, z którego nie potrafię wycisnąć nic poza tym, czego próbkę macie wyżej. W moim życiu już od dłuższego czasu panuje zastój uczuciowy, szkoła mi zabiera dwie trzecie człowieczeństwa, a tą jedną trzecią chowam w skrytce na lepszy dzień. Aż mnie dopadł katar wieczorny, poczekajcie sekundkę, chusteczkę zużyję. Jeśli ktoś smarka dwa dni w tą samą chusteczkę, niech podniesie łapkę w górę i przybije mi piąteczkę. Tak, moi kochani, siedzę tutaj nadal, dochodzi pierwsza w nocy, a ja nie wpadłam na nic wielkiego. Nawiążę zatem do dnia dzisiejszego. Pochwalę się, że już więcej nie będę nikomu zazdrościć czarnych spodni, a to już jest coś! Zaopatrzyłam się we własne, są piękne i nikt mi nie powie, że do mnie nie pasują, bo pasują idealnie. Natomiast co do całej reszty zakuposzału... nic specjalnego. Tegoroczne trendy wymyślał rolnik z doliny kolorowego okrucieństwa, te wszystkie łaty i łatki, pomieszanie z poplątaniem, niskiej jakości materiał, metki z wysokimi cenami... to nie dla mnie. Ale parkę sobie upatrzyłam, trochę droższą od poprzedniej, którą znalazłam w Internecie, trochę bardziej toporną i cięższą, ale jednak... stosunkowo ładną. Mówię to tylko dlatego, że tej z Internetu stacjonarnie nie uświadczyłam. Tak samo jak pięknej koszuli - chyba zacznę prosić i błagać rodziców o sprezentowanie mi jej, bo naprawdę mnie urzekła; nawet jak do mnie nie będzie pasować, to będę ją pożerać wzrokiem. Co jak co, ale motyw kwiatów mi się podoba. Tutaj jest właśnie taki delikatny, stonowany, nienachalny. Aż czuć powiew wiosny. Podobnie w zwiewnej sukience, w której chyba motyw z koszuli umieszczono na brzuchu. Zaspokaja to moje pragnienie piękna i przyjemnie się patrzy. Czujecie się wystarczająco zanudzeni? Pocieszę was - to już koniec. Uśmiechnijcie się, jutro poniedziałek. HŁEHŁEHŁE.

piątek, 8 marca 2013

feeling exhausted

 włoskie miasteczko

Ogłaszam wszem i wobec, że moja wena odeszła w siną dal i nieprędko powróci. Koniec ogłoszeń. Czuję ogromne zmęczenie, muszę wam to zasygnalizować właśnie w tej chwili, ponieważ to wpłynie na ciąg dalszy dzisiejszego późnego posta. Zaznaczę, iż w głośnikach już trzeci raz leci "The A Team" w wykonaniu Edzia i Eltona Johna, ale to raczej nic nie wniesie w moje piątkowe rozważania nad sensem istnienia kanapki z serem. Okay, żartuję, wiem, że się uśmiechacie, ponieważ chcecie mi sprawić przyjemność. Ja jestem zbyt leniwa, by unieść choć jeden kącik ust, stąd też na mym obliczu zaległ autentyczny poker face. Koszmarek. Czuje się wyzuta z uczuć... ogarnia mnie stres przed nadchodzącym kwietniem, odechciewa mi się żyć przez poniedziałkowy sprawdzian z matematyki i świadomość, że siedząc nad kartką z zadaniem na powtórkach z trzech lat, mam kompletną pustkę w głowie. Myślę wtedy tylko "jeju, jeju, nic nie wiem, jeju, jeju, jestem beznadziejna, jeju, nie wpadnę na nic sensownego, jeju, jeju". Ale nie o matematyce miałam mówić, o kolczykach z filcu też nie, bo ten najczystszy artyzm w moim wykonaniu uśmierca. Te kolczyki wyglądają jak stworzone dla przedszkolaka, a przedszkolaki zazwyczaj nie mają dziurek w uszach, więc ich istnienie jest pozbawione sensu. Boję się, że popełnią samobójstwo z tego powodu, proszę, nie uświadamiajcie im, że są niepotrzebne na tym świecie! Ciężki tydzień przeżyłam... Wróć, nie wiem, czemu napisałam, że ciężki, w gruncie rzeczy był dość w porządku, nawet pomimo tych codziennych wieczornych prób do bierzmowania. Jakoś tak dzięki nim zauważyłam, że jeśli chcę już się polenić, to nie muszę korzystać z komputera, lepsze będzie czytanie książki. Tak też robiłam i mi to na lepsze wyszło, nie powiem, że nie, uwielbiam czytać. Dzisiaj jakoś tak nie znalazłam czasu na ten mój egzemplarz "Daru wilka", trudno. Nadrobię. Szczerze mówiąc, mam ochotę legnąć na łóżko, zakopać się w pościel i już nie wstawać. Niestety jest to niewykonalne, głównie dlatego, że włosy mi się maskują. Zapomniałam napisać, iż mój pies był u fryzjera i wygląda teraz bardzo nienaturalnie, ma dość brzydko obcięte łapki i generalnie to nie pasuje mu zgolony łebek. Ale tak mógłby pomyśleć ktoś, kto nie kocha go całym serduszkiem, a ja go kocham całym miękkim sercem, więc uważam, że wygląda uroczo i bardzo pięknie, ten mój Zbigniew. Dzisiaj tak ładnie ze mną jadł jabłko. Właściwie to nie wiem, co mogłabym jeszcze wam przekazać. Smutno mi trochę, bo mój tata jeszcze nie wrócił z pracy, a zbliża się jedenasta.... chyba że wrócił... tak, wrócił, zapomniałam, to było kwadrans temu, mam prawo nie pamiętać, prawda? Zdaje się, że więcej tutaj nie naskrobię, ponieważ nie mam pojęcia, co mogłabym napisać. Tydzień był ciekawy, ale streszczenie go zajęłoby mi dużo czasu i byłoby bezcelowe, bo nikt nie chce wiedzieć, co się działo. Tak więc zakończę ten post. Dobranoc.

wtorek, 5 marca 2013

It's only a picture tag.


Cierpię na permanentny brak czasu i ten stan utrzyma się jakoś do czternastego marca, więc aby nie pozbawiać was dobrej zabawy (he, he, he, he), zamieszczam moją odpowiedź na tag, którego pomysłodawczynią jest Kirei.

Zasady:
1. Umieść w poście baner z tytułem tagu i linkiem do Kirei – inicjatorki tagu.
2. Odpowiedz w formie zdjęcia na 17 pytań - może to być pojedyncze zdjęcie, kolaż złożony z kilku zdjęć, sfotografowany rysunek czy PrintScreen. Ważne, żeby odpowiedź była w formie graficznej, a nie tekstowej- ewentualnie krótki podpis dozwolony :).
3. Postarajcie się, aby większość zdjęć była Wasza własna, a nie np. pobrana z Internetu z podaniem źródła. Wtedy ten tag będzie bardziej osobisty i ciekawy, choć kilka pytań trochę utrudnia to zadanie (np. w pytaniu o życzenie).

Pytania:

1. Codziennie widzisz...


















Mój bed, he, he.

2. Ubranie, w którym "mieszkasz"?


















3. Ulubiona pora dnia?























Popołudnie, po szkole. Chociaż nie wiem, czy na zdjęciu jest popołudnie... Ale załóżmy, że jest.

4.  Coś nowego?


















Carmex w słoiczku, nigdy nie miałam go w tej formie. :)

5. Właśnie tęsknisz za...


















Chorwacją...

6. Piosenka, która za tobą chodzi...
Tak, jak zasypiam, to mam cały czas to w głowie, odkąd obejrzałam ostatnio w ferie drugą część.

7. "Nagłówek" Twojego tygodnia to...?


















Eee, szkoła.

8. Najlepszy moment tygodnia?


















Dobra książka i relaks, czyli to, czego najbardziej mi trzeba każdego dnia...

9. Czym chciałaś być jako dziecko?


















Jako że jestem człowiekiem, nie mogę chcieć zostać "czymś", źle sformułowane pytanie. Jako dziecko chciałam być Kopciuszkiem, bo bardzo mi się podobała scena, w której ścieliła łóżko, i niejednokrotnie przerabiałam ją we własnym pokoju, czekając na ptaszki... Nigdy mi nie pomogły. :(

10. Nigdy nie rozstajesz się z...












 





11. Co można znaleźć na Twojej liście życzeń? 



















Białe Conversy, które dopełniają mojego wakacyjnego outfitu. "A ta ciągle o tym..."

12.  Twoja miłość od pierwszego wejrzenia?


 















No Easy... C:

13. Coś, co robisz przez cały czas.























Jestem. A że dzień mija tak szybko, to jestem cały czas w łóżku. Prawda? Pomarzyć dobra rzecz...

14. Zdjęcie tygodnia?
Kiedy wstajesz rano, a za oknem świeci słońce, to czujesz się od razu lepiej, a dzień staje się piękniejszy.

15. Twoje ulubione wyrażenie?
















W skrócie: OMG.

16. Najlepszy moment roku?
















Wakacje.

17. Ktoś, kto zawsze potrafi Cię uszczęśliwić...
















MAAAAAAAAAAAAAMA. 

Nominuję: wszystkich tych, którzy chcieliby umieścić ten tag na swoich blogach. Zdziwieni? Wiedziałam, że nie.

niedziela, 3 marca 2013

saturday night

he, he, nie

Ten 2013 rok jest jakiś dziwny, kompletnie niemieszczący się w skali mojego pojmowania, nie mój. Chyba. Nadszedł marzec, wraz z marcem nadeszła myśl, przeczucie, że czas płynie stanowczo za szybko, ale o tym już się wszyscy przekonali. Kiedy on zaczął pędzić? Jakoś na przełomie piątej i szóstej klasy podstawówki, przynajmniej w moim przypadku. Przyznam, że nie pamiętam nic z tamtego okresu, więcej, nie pamiętam nic nawet z pierwszej klasy gimnazjum. Pędzi czas, a za czasem pędzi pamięć, żeby nadążyć z aktualizacją wydarzeń, które mnożą się nieprzerwanie, taka nieustanna kopulacja. Wybaczcie za skojarzenie, noc w pełnej krasie, ballady w głośnikach... Smutno mi trochę z tym, że życie przesypuje mi się między palcami. Nawet nie zdążę zarejestrować chwili, a już nadchodzi następna i taśma zapełnia się w połowie. Reszta to gnijąca pustka. Dobrze, że kończy się mój okres gimnazjum, źle, że wyrosłam z pieluch i nie jestem już wcale taką małą dziewczynką bez problemów. Nawet nie znajduję chwili w ciągu tygodnia, by zastanowić się nad tym, co chcę - przeżyć, czuć, mieć. Jedynie podczas wieczornej modlitwy, podczas snu i w kościele mogę choć na chwilę uwolnić się od przytłaczających zadań, które zostały mi narzucone przez życie, i potrwać w niebycie. Chyba trochę przytłacza mnie świadomość istnienia i to, że wszystkim wokół mnie bije serce. Czuję się nieswojo, gdy idę wieczorem przez pusty korytarz, wokół mnie cisza, wszyscy trwają pogrążeni w śnie. To tak, jakbym była sama, bo oni sprawiają wrażenie nieżywych dopóty, dopóki się ich nie obudzi. Sen to dowód na to, że pojęcie "czas" to bzdura i nonsens. Nie potrafię swoim umysłem ogarnąć tego, jak bardzo to jest dziwne. Swobodne refleksje, to jest to. Oglądałam dzisiaj X-Factor i w pewnym momencie Czesław Mozil powiedział "chyba masz inne radio i inną telewizję", ponieważ chłopak w żółtym swetrze zaśpiewał piosenkę Kodaline, dobrze mi znaną z racji tego, że jestem stałym bywalcem hipsterskiej strony Youtube. I mimo że za piosenką oraz zespołem nie przepadam, to zdenerwowało mnie to przypuszczenie. Nie każdy musi słuchać tego, co puszczają w radiu, nieprawdaż? Swoją drogą nie wiem, jakiej stacji słucha pan Czesław, ale są stacje, w których muzyka to głównie indie, toteż ten komentarz nie miał sensu. Dzisiaj (tj. 2.03) mam dzień pod znakiem kontemplacji i zastanowienia nad wieloma sprawami. Dziwnym trafem wszystko mi wyleciało z głowy, z wyjątkiem bajek dla dzieci. Wiecie, jaka jestem teraz zafascynowana światem bajek, częścią mojego dziecięcego "ja". Zgłębiam niektóre na nowo, odkrywam zupełnie nierozumiane przeze mnie wcześniej rzeczy, dialogi, śmieję się w momentach, w których kiedyś nawet bym nie ruszyła mięśniem okrężnym ust, dźwigaczem i jakimś innym żwaczem. Naszła mnie dzisiaj myśl, że te bajki miały więcej sensu, niż sobie to uświadamiamy. To one po raz pierwszy uczyły nas historii, to one przekazywały nam fundamentalne zasady moralności, to one rozwijały naszą wyobraźnię i ukazywały zupełnie nam nie znane części świata. Nie zdawaliśmy sobie kiedyś sprawy z tego, jak wielką rolę odegrały w naszym młodym życiu. Trochę patosu mi się wkradło między wiersze, ale konkluzja jest jedna: bajki są naprawdę potrzebne dzieciom, tylko nie te nafaszerowane głupotą i pustką emocjonalną, a te zawierające jakąś fabułę. Mam ochotę krzyczeć wszystkim rodzicom, żeby nawet nie ważyli się włączać swoim pociechom programów telewizyjnych, serwujących papkę dla niedorozwiniętych! Chociaż sama mam dopiero szesnaście lat, to uświadamiam sobie, jaką krzywdę intelektualną wyrządzają dzieciom rodzice. Z pokolenia na pokolenie telewizja dla dzieci się stacza po równi pochyłej, co jest naprawdę smutne. Czy ktoś jeszcze pamięta te ciężkie pudła, które wyświetlały na ścianie zdjęcia z kliszy, bajki bez głosu? Świetne były! Dzisiaj mamy rzutniki i to dobrze, że je mamy, tylko żeby z tych rzutników wychodziło jeszcze coś wartego obejrzenia... Tyle z moich dzisiejszych przemyśleń. Sprzątnęłam ładnie w pokoju, gdzieniegdzie aż lśni, a w pewnych miejscach już nie... Miałam dobrnąć do dwusetnej strony książki, nie dobrnęłam, zmęczenie mnie ogarnęło, ległam na łóżku i spałam do czasu, aż zadzwonił telefon, a z głośnika popłynął głos mej mamy i pytanie "jaką herbatę ci kupić?". Powiem wam, że dobrą mi mama herbatę kupiła. Czarna porzeczka - tej jeszcze nie próbowałam, jest genialna, odpowiednio kwaśna, a zapach ciągnie się kilometrami, bardzo intensywny; truskawka - standardowy smak, nieco przejedzony bądź, jak kto woli, przepity. Kończę już, bo znów robi mi się tasiemiec. Nabrałam sił na więcej tekstu, mam taką chwilową, dość w porządku wenę. Szkoda, że nie starcza jej na inne formy dłuższej wypowiedzi... Chcecie piosenkę? Wkleiłabym wam cały koncert Eda Sheerana, bo strasznie mi się podoba, mogłabym go oglądać i oglądać... Ale nie będę was zamęczać, więc podzielę się z wami tym, co w tej chwili słucham. Dobranoc, kochani.

piątek, 1 marca 2013

I try everyday to think of something deep to say...

 two different ways
i ta wkurzająca kokardka

Wszechświat był przez ten tydzień dla mnie łaskawy. Nic nie sprzeciwiło się mojej woli, wszystko grało jak trzeba, z wyjątkiem zgłoszenia nieprzygotowania z geografii na daremno, ale nie będę się tym przejmować. Właściwie, jak to powiedziała moja siostra, ja się niczym nie przejmuję i nic mnie nie obchodzi. Uważam, że to nieprawda, ale jeśli tak mnie widzą ludzie, to coś jednak jest na rzeczy i istnieje dość spore prawdopodobieństwo, że nie zauważam, jak bardzo mój tumiwisizm jest rozwinięty. Bo że istnieje, to wiem. Co jakiś czas nachodzą mnie myśli o wcale nie takiej dalekiej przyszłości, kiedy to trafię do liceum, nieważne jakiego, ważne, że wypełnionego masą indywidualistów czy osób znanych pod nazwą "kolektywistów", którzy dobierają się w pary, grupy i podgrupy, tworzą społeczność. Czy w pierwszym dniu spotka mnie zawód, jak Charliego w "The perks of being a wallflower", i nikt nie zechce się do mnie przysiąść na przykład na lekcji? Czy będę stała jak kołek na korytarzu, odliczając dni do matury i skończenia szkoły, bo nikt nie ma najmniejszej ochoty ze mną się zadawać? Spójrzcie. Przeważająca większość z was nigdy mnie nie spotkała i nie wie, jak zachowuję się w rzeczywistości. Nie nawiązuję tak swobodnie znajomości, jak w Internecie, to zupełnie inne płaszczyzny, które się nawet ze sobą nie pokrywają. Na co dzień sprawiam wrażenie niedostępnej i doskonale zdaję sobie z tego sprawę, jak ludzie mnie postrzegają. Widzą, że jestem chłodna, oschła, że idę z wysoko podniesionym podbródkiem i zdaję się traktować wszystko oraz wszystkich z góry, niech mi padają do stóp, ja jestem wspaniała. Widzą, że nigdy nie kieruję wzroku na ich twarze, kiedy mijamy się na ulicy czy nawet szkolnym korytarzu. Czasem chciałabym się uśmiechnąć do pewnej starszej pani spotykanej przeze mnie niemalże każdego dnia, która na swoich krzywych, małych i cherlawych nóżkach wraca do domu lub przeciwnie, wychodzi do sklepu, ale nie potrafię, czuję taką wewnętrzną blokadę. A wydaje mi się, że jej jest potrzebne takie ciepło płynące z tego jednego mojego uśmiechu, że dodam jej tym otuchy i sprawię, że ten ułamek sekundy stanie się znośniejszy, piękniejszy. Taka niepozorna sytuacja, a tyle płynących z niej wniosków... Gdybym była odważna, to parę miesięcy temu poleciałabym za chłopakiem o wspaniałych, brązowych oczach (wiecie, jak ja nie lubię u facetów brązowych oczu? Nie podobają mi się w ogóle...), w które moje własne się utopiły jak cukier w herbacie... Albo poczochrałabym przewspaniałe kręcone włosy chłopaka w pociągu, bo wydawały się takie cudowne, wręcz stworzone specjalnie, by wypełnić przestrzeń pomiędzy moimi palcami. Ale brak mi pewności siebie, siły do działania! Chyba boję się, że jak już ruszę swoje sparaliżowane ciało i uruchomię szare komórki, to okaże się, że tak się zestresowałam, że nie mogę wytrzymać tego napięcia... i trach!, królewna nieprzytomna. Natomiast z drugiej strony, gdy już mnie ktoś zaczepi, to jestem otwarta i całkiem miła, chyba że ktoś mi się nie podoba, to potrafię być opryskliwa i złośliwa, ewentualnie pokierować tak konwersacją, że mój rozmówca się szybko znudzi i sobie pójdzie. Cały czas pokładam nadzieję w ludziach, że się mną zainteresują, ale problem tkwi w tym, co napisałam na początku posta - wrażenie, jakie sprawiam, jest tak odpychające, że nikt nie ma ochoty na kontakt ze mną. Odczuwam to właśnie w ten sposób, to ja jestem, zdaje się, nierozwiązywalnym problemem w tej łamigłówce. Tak naprawdę nie rozumiem, dlaczego to piszę. Może próbuję usprawiedliwić swoje zachowanie nie tyle wam, co mnie samej. Może próbuję dociec, dlaczego potrafię być duszą towarzystwa, które znam i w którym się obracam na co dzień, a nie potrafię się odezwać do osób zupełnie nieznajomych, szczególnie gdy mam do czynienia z jednostką, bo z grupą ludzi sprawa przedstawia się ciut inaczej, choć też wcale kolorowo nie jest, ale jest łatwiej, to fakt. A może też próbuję wam przekazać, że mam w sobie coś z człowieka... Ten blog założyłam z myślą o pisaniu z zachowaniem prywatności, bez zbędnego uzewnętrzniania się. Ale dzisiaj wiem, że to nie ma większego sensu, że i tak wiele napiszę o tym, co czuję, bo inaczej nie zaistniałby ani jeden post. Nigdy nie piszę o miłości, bo miłość to temat rzeka, zbyt oczywisty, przewałkowany przez miliony śmiałych osób, które próbują znaleźć sens w wyznawaniu jej poprzez między innymi portale społecznościowe czy blog, traktując to jako dodatek, które starają się zwiększyć bądź zmniejszyć jej znaczenie, ubierając w piękne słowa historię swojego życia. Nie staram się wam przekazać, ile dla mnie znaczy rodzina, przyjaźń bądź zwykłe kolegowanie się z drugim człowiekiem, bo wiem, że to jest zbyt ważne dla mnie, bym mogła na tym etapie mojego rozwoju to opisać, nie w satysfakcjonujący mnie sposób. Cóż, kiedyś nadejdzie ten czas. Może nawet już kiedyś co nieco napomknęłam na ten temat. Ale who cares? Chciałam jeszcze dopowiedzieć, że mimo tego, iż sprawiam wrażenie osoby nieustannie stawiającej siebie na piedestale, to tak naprawdę tylko przykrywka, choć nie przeczę, bardzo cenię siebie, przecież to naturalne, co nie znaczy, że nie mam ochoty powiedzieć sobie samej, jak bardzo jestem wkurzająca i jak bardzo nie umiem zachować się tak, by wszyscy byli choć trochę zadowoleni. Współżycie ze mną nie należy do najłatwiejszych, często zachowuję się lekceważąco (tu odzywa się moja siostra), nie potrafię dochować większości tajemnic i sekretów, bo oczywiście mi się sypnie to, co zajmuje moje myśli, albo tracę ułamek rozmowy, ponieważ właśnie rozmarzyłam się na temat kształtu guzika od bluzki. Ale dążę do poprawy, chociaż najmniejszej, i nie należy to do najłatwiejszych zadań, idzie mi wręcz opornie, skutków starań brak... Powiem: trudno. Mój egocentryzm został dopieszczony dziś do granic, zatem kończę swoje nieskładne przemyślenia i zostawiam was z nimi. Przetrawcie je, jeśli chcecie, zostawcie, jeśli macie to gdzieś. A poniżej piosenka będąca uwieńczeniem tego, co z siebie wypociłam przez półtorej godziny (a może więcej, już się pogubiłam w zeznaniach). Wsłuchajcie się... jest piękna.