poniedziałek, 30 grudnia 2013

My dog snores but he's warm and I like it.

niech jeszcze święta goszczą na tym blogu
Dobrnęłam swego i całą niedzielę przesiedziałam, nadrabiając blogowe zaległości. Czasem się śmiałam, czasem nudziłam, a czasem po prostu czytałam ciekawe rzeczy i łykałam piękno fotografii. Poprzednią noc spędziłam u Pauliny - robiłyśmy domowy popcorn, który niekoniecznie wyszedł taki, jakiego się spodziewałam, a to wszystko dlatego, że moje kubki smakowe przyzwyczaiły się do chemicznie przetworzonego masła, a raczej jego aromatu. Przez to ciężko mi było wyczuć prawdziwe masło w domowym popcornie. Ale był smaczny, to trzeba mu przyznać. Zostało mi jeszcze 400 g kukurydzy (niestety argentyńskiej...), może jutro sobie zrobię na wieczór? W końcu każdy wieczór jest uzupełniony o seans filmowy, zazwyczaj w towarzystwie smacznej herbaty (gorąco, z całego herbacianego serducha polecam wam Herbatę gdańską z Five o'clock - jest przepyszna i nie kosztuje znowu tak dużo - 20 zł/100g) i słodkiej przekąski. Rzadko jednak zabieram do łóżka popcorn. Przeraża mnie myśl o Sylwestrze, który jest... jutro. Matko z córką, nie! Nie zabierajcie mi "tufałsennfertin" (głos Turnera), proszę... dobrze mi w grudniu. Nie ma śniegu, nie jest zimno, nawet już nie wieje tak mocno. Nie wiem, gdzie jutro będę - w Gdańsku czy w Gdyni? Chyba chciałabym wrócić do zamierzchłych czasów, kiedy Sylwestra spędzałam u babci z siostrą i kuzynką. Wyczekiwałyśmy fajerwerków o północy, wyglądając za okno i patrząc się to na czerwone światełko migające na szczycie wieży radiowej, to na niebo rozpościerające się nad jednym z gdańskich osiedli. Oglądałyśmy filmy dla starszych od nas ludzi, puszczane w telewizji - pamiętam pierwszą część Strasznego Filmu, to była frajda dla takich małych smyków wpatrzonych w ekran z wybałuszonymi oczami, bo "TAAAKIE CYCE" (o ile dobrze pamiętam tę scenę...). A kiedy następował pokaz fajerwerków, babcia zawsze kazała nam się odsunąć od okna, ponieważ fajerwerki mogą roztrzaskać szybę! Dostawałyśmy Piccolo, czułyśmy się takie dorosłe, popijając je sobie w naszym małym gronie. Fajnie było. Niedługo skończę siedemnaście lat i zostanie mi tylko rok do czasu, kiedy otrzymam pierwszy w życiu dowód osobisty, który wiele nie zmieni. Nie ma dla mnie znaczenia, ile mam lat. Wiek nabiera je dopiero wtedy, kiedy uświadamiam sobie, że mam puste miejsce w sercu i że jeżeli nie zostanie zapełnione, nie założę rodziny. To będzie największa porażka mojego życia, bo straci ono sens. W nocy najłatwiej jest wyjawić swoje największe obawy i bóle mózgu, dlatego piszę tutaj, na czysto: boję się rozczarować przyszłością. Smutne w tym wszystkim jest to, że nie jestem jedyna. Ale trzymam się twardo, z uśmiechem na twarzy proszę Boga o to, by mi się dobrze życie ułożyło. Liczę na siebie, że nie skuszę, kiedy zauważę promyk nadziei na lepsze jutro. To brzmi totalnie przygnębiająco, a w istocie nie jest tak źle! Tylko brakuje mi męskiego pierwiastka w moim świecie. Czyż życie nie jest bogatsze, kiedy jest się zakochanym? Kiedy przeżywa się najprawdziwsze wzloty i upadki? To się porobiło... chyba zgłupiałam, pisząc te rzeczy o pierwszej w nocy na publicznym blogu. Ale niech będzie. Niech świat wie, że też jestem w kropce. Na szczęście mam moją rodzinę i przyjaciół, którzy wiele wnoszą do mojego życia. Właściwie wnoszą wszystko, omijając puste miejsce przeznaczone dla męskiego pierwiastka. I jestem im za to niewysłowienie wdzięczna. Żegnajcie zatem. Na dzisiaj to wszystko. A miałam pisać o (nie)znaczeniu wyglądu w świecie zakochanych - jestem w temacie, ale jednak zupełnie w innych jego rejonach. Nieważne. Wyłączam iTunes, przekręcam się na bok, włączam serial i oddaję się lenistwu. Bo lenistwo to przyjemna rzecz, aczkolwiek czasem męczy. Wtedy przestaje być przyjemna. Mnie trochę już męczy, ale z drugiej strony nie mam sił na robienie czegoś konkretnego i pożytecznego. Zrobię to później.

Stwierdziłam, że edytuję ten post, aby życzyć wam wszystkiego, co najlepsze, w nadchodzącym roku. Blogerom życzę mnóstwa pomysłów i inspiracji, lekkiego pióra, a także radości z blogowania; natomiast tym, co tylko obserwują, życzę szczęścia w znajdowaniu wartościowych postów... Natomiast wszystkim po równo życzę i miłości, i uśmiechu na twarzy, i spełnienia marzeń, i tego, byście jak najmniej narzekali na swoje życie, a zaczęli spostrzegać jego pozytywną stronę i wszystkie te dobre rzeczy, jakie wam się przytrafiają. Życzę wam również, abyście doceniali dar własnego istnienia i nie przejmowali się sprawami mało istotnymi. Pamiętajcie, że dobro znajduje się w sercu, nie na logo firmy odzieżowej. Szczęśliwego nowego roku! :)

piątek, 27 grudnia 2013

Desolation comes upon the sky...

wigilijne
Nowe zdjęcia są już w zakładce "Projekt"!

Święta, święta i po świętach. Przed chwilą miałam kolędę, w tym roku wyjątkowo szybko. To wszystko dlatego, że czas w 2013 roku pędzi, jak pewien struś ze "Zwariowanych melodii". Jestem zadowolona z tegorocznych świąt. Nie przejadłam się wcale, byłam na maratonie Hobbita, odwiedziłam rodzinę, przeczytałam dwie książki. Pasterka też się w tym roku udała! Szczerze mówiąc, zawsze jest fajna... A dzisiaj byłam u fryzjera. Ścięłam około dziesięciu centymetrów włosów. Wydaje się dużo, ale tak naprawdę one tego potrzebowały, bo końcówki były już zniszczone, a przez to rozjaśnione, rozdwojone i generalnie nie prezentowały się dobrze, co widać na załączonym zdjęciu. W styczniu postaram się znów pójść do kosmetyczki, bo i brwi mam w opłakanym stanie... Nie żeby was to obchodziło... Trochę leję wodę, bo nie wiem, co napisać. Wena mnie całkowicie opuściła, te tygodnie niepisania dają się we znaki i widać, że wyszłam z wprawy. Owszem, czytam książki, oglądam dużo filmów i generalnie mam wiele tematów do dyskusji, ale jakoś słów brak, zdania się nie kleją. Wychodzi z tego kiepski monolog o dupie Maryni, którego nikt nie chce czytać. Prowadzę tego bloga już trzy lata i nigdy nie miałam takiego kryzysu wiary. Mogłabym łatwo zwalić winę na szkołę, ale to nie jest jej wina, tylko moja. Nie ma sensu zanudzać was moimi dylematami życiowymi. Na dzisiaj miałam przygotowane dwa zdjęcia, przedstawiające moje świąteczne prezenty, bowiem dzisiejszy post miał być skupiony właśnie wokół świąt. Jako że lubię się chwalić, to się pochwalę moimi dwiema perełkami, które zaspokoiły moje materialistyczne pragnienia:


Zamiast "Starcia królów" spodziewałam się szczotki z włosia dzika i drewnianego grzebienia, ale te mam nadzieję dostać na urodziny (razem z półką na książki, żebym mogła gdzieś składować "Starcie królów"? :)). Przyznaję bez bicia, że "Gry o tron" jeszcze nie czytałam, ale stoi na półce i czeka na moją atencję. Wraz z dziesięcioma innymi książkami... Ogólnie zrobiłam dzisiaj małe podsumowanie tegorocznej książkowej przygody i wyszło mi, że przeczytałam w ciągu całego roku 43 książki i wzbogaciłam się o ok. 15 książek na mojej półce, zatem nie jest aż tak tragicznie jak na kogoś, kto niemalże cały wolny czas trwoni na seriale... od kwietnia. A wy co zobaczyliście w tym roku pod choinką? Pozdrawiam.

poniedziałek, 23 grudnia 2013

christmas time

tu nie wyszłam wcale najgorzej!
Dodałam kolejne zdjęcia do projektu "Grudzień w obiektywie" - zapraszam do oglądania!

Z racji tego, że zbliżają się święta i koniec roku, a ja mam wolne i właściwie nie robię nic, z czego byłabym dumna, postanowiłam naskrobać kilka zdań o tym, w jakim szoku jestem, że już jutro pójdę na pasterkę i zjem kolację wigilijną, a za kilka dni nastanie 2014 rok. Naprawdę. Jestem totalnie zaskoczona. Te dwanaście miesięcy minęły jak z bicza strzelił, tak szybko! Przed chwilą byłam jeszcze w gimnazjum, pisałam egzaminy i modliłam się, by dostać się do Topolówki. Zaczęły się wakacje, zobaczyłam Kings of Leon na żywo, byłam w Hiszpanii i na Gibraltarze, małpa uścisnęła mi palec (!!). Poszłam do liceum, zupełnie innego, niż się spodziewałam. Bałam się, że będzie okropnie, a okazało się to najlepszym wyborem mojego doczesnego życia, z czego zdałam sobie sprawę jakoś w piątek... Poznałam wspaniałych ludzi! Mam świetną klasę w szkole, z którą z przyjemnością spędzę następne dwa i pół roku nauki. Albo i więcej! No właśnie. Zaczęłam liceum, skończył się pierwszy semestr. Nadal nie jestem zakochana, nadal forever alone. Pod tym względem rok 2013 okazał się kompletną klapą. Pewnie Sylwestra też spędzę samotnie. Ale szczerze mówiąc, lepsze to niż spędzanie świąt w pojedynkę. Tak właściwie, chciałabym mieć Sylwestra z ZOZ, tak jak ostatnie dwa, co na pewno nie wyjdzie... a szkoda. Ale nie ma co biadolić. Przyszły rok będzie lepszy, o wiele lepszy. Może uda mi się więcej książek przeczytać, bo w tym roku zjadły je seriale... i ostatnio trochę też simsy.

Jako że nie na pewno nie napiszę niczego wartościowego, bo jestem taka rozkojarzona i rozpraszana przez wszystko, co gra i miga w tle, chciałabym wam złożyć skromne życzenia. Życzę wam wszystkiego, co najlepsze na te święta. Poczujcie ich magię przynajmniej w tym roku, a wiem, że im jesteśmy starsi, tym jest nam trudniej to osiągnąć. Wiem też, że pomaga w tym uczestniczenie w roratach i rekolekcjach przedświątecznych, niestety, nie każdy ma na to czas lub nie każdy potrafi go znaleźć (patrz: ja). Nie każdy też jest wierzący, to trzeba przyznać. Życzę wam także rodzinnych, ciepłych, pełnych radości i refleksji świąt, wspaniałych prezentów, przejedzenia świątecznymi potrawami. Życzę szczęścia z możliwości spędzenia czasu ze swoimi bliskimi, pojednania z nimi i z samymi sobą. Udanej pasterki oraz świątecznych zdjęć, które później będę mogła obejrzeć na waszych blogach (pewnie już w 2014, bo wciąż nadrabiam zaległości, zbliżając się powoli do grudnia...). Po prostu życzę wam wesołych świąt. :)

Do napisania... jutro?

sobota, 14 grudnia 2013

I've tried to escape but keep sinking.

październik
Dodałam zdjęcia do projektu "Grudzień w obiektywie" (klik). Tak, jestem bardzo punktualna...

Jak zdążyliście zauważyć, nastał grudzień. Dzisiaj mija dokładnie jego czternasty dzień. Za tydzień wszyscy zasiądziemy do wigilijnych stołów i zaczniemy hodować tłuszczyk na zimowe mrozy. Ja chyba najbardziej nie mogę się doczekać wolnego - ponad dwa tygodnie pełnego wypoczynku. Chciałam poświęcić ten czas na naukę łaciny, ale wszyscy wiemy, jak go spożytkuję - czytając książki, oglądając serial (One Tree Hill!) czy grając w The Sims 3. Mam też silne postanowienie zajrzeć tutaj przynajmniej dwa razy w ciągu tych dwóch tygodni, co byście nie musieli tęsknić za moimi postami. Przepraszam, że tak mało piszę! Moją wymówką nie jest już brak czasu, bo w gruncie rzeczy nie muszę się ostatnio wiele uczyć, oceny są już wystawione. Tak naprawdę stałam się zbyt leniwa, by wytężyć umysł i napisać coś konstruktywnego na blogu. Nawet widać po moich postach, jak bardzo wyszłam z wprawy - dlatego też nie chcę was zamęczać zbędnymi zdaniami, które nie zawierają żadnych informacji. Muszę wam się pochwalić - za tydzień nadejdzie zima, a ja wciąż nie jestem chora. To nie lada wyczyn! Wydaje mi się, że to przez to, iż w wakacje siedziałam złożona przeziębieniem czy innym świństwem. Cieszę się, że jestem teraz zdrowa, bo przynajmniej nie opuszczam szkoły i jestem ze wszystkim na bieżąco. Nie wiem, czy dałabym radę to wszystko nadrobić, bo materiału jest rzeczywiście sporo. A sprawdzianów i kartkówek jeszcze więcej. Ogólnie w przyszłym semestrze wypisuję się z dodatkowego angielskiego. Stwierdziłam, że nie warto jest uczyć się poziom niżej, skoro w szkole to wszystko, czego nauczę się na dodatkowym angielskim, mam jeszcze raz powtarzane i poszerzane. W drugiej klasie zapiszę się na kurs, na którym faktycznie będę się uczyć angielskiego na swoim poziomie zaawansowania. Bo na razie tracę czas, a czas to pieniądz. Dzisiejszy dzień jest taki... fajny. Rano siedziałam przy książce ("Anioły i demony" Dana Browna), po południu zabrałam się za przygotowanie składników do zrobienia ciasta na pierniczki, grałam w Simsy od 14 do 20:30, w międzyczasie zrobiłam ciasto, które się strasznie lepi, ale mam nadzieję, że do jutra się scali i będę mogła je normalnie zlepić w kulkę. A wieczór chyba poświęcę One Tree Hill, bo od kilku dni nie oglądałam ani jednego odcinka; czas to nadrobić. To taki swoisty powrót do przeszłości - jak byłam młodsza, oglądałam ten serial z zapartym tchem, tak strasznie mi się podobał. Dzisiaj też mi się podoba, ale często łapię się na myśli, że dialogi są takie nijakie, akcja kręci się wokół tego samego, no i denerwuje mnie ta nieustanna muzyka. Bohaterowie rozmawiają ze sobą - muzyka. Peyton rysuje - muzyka. Nathan grozi Lukasowi - muzyka. Luke gra w kosza - muzyka. Praktycznie przez cały odcinek leci muzyka! I nie mówię tutaj o melodii, bo tę jeszcze bym jakoś zdzierżyła. Mam nadzieję, że w następnych sezonach to się ciut poprawi. Kurczę, kurczę, muszę wynaleźć jakiś ciekawy temat do kolejnego posta, żeby was nie zanudzać moim ciężkim życiem. Do zobaczenia, moi mili!

piątek, 22 listopada 2013

we all love Fridays

z moją siostrą
Chciałoby się rzec: koszmarny piątek. Bo sprawdzian z fizyki, bo ból głowy, bo chce się spać, bo pogoda nie taka, bo WF na trzeciej lekcji i prezentacja z informatyki. Ale to nie wina piątku, że jest koszmarny. Ba, on wcale nie musi taki być. Właściwie nie jest i jest. Piątek to początek weekendu, coś wspaniałego. Piątek to też zapowiedź weekendowej harówki i nauki, bo przecież we wtorek dwugodzinny sprawdzian z angielskiego, a w czwartek test ze znajomości zagadnień biblijnych i mitologii. Przytłacza mnie ten ciężar obowiązku. Ale mniejsza, to tak naprawdę mało istotne, tymczasowe, ulotne. Piątek pozostaje piątkiem, czyli dniem, na który zawsze mi się buzia cieszy, a jedynym planem na wieczór jest obejrzenie kilku odcinków ulubionego serialu lub dobrego filmu, ewentualnie poczytanie książki. Czasem też najdzie mnie ochota, by wstąpić na bloga, wypluć z siebie parę słów, podzielić się z innymi wiadomościami z mojego życia. Właściwie nie ma tego wiele - w głowie jak mantra powtarzam "szkoła, szkoła", bo to jedyne moje zmartwienie. Nie jestem zakochana, nikt nie umiera, w domu źle się nie dzieje. Właściwie nie mam na co narzekać. A jednak czuję się źle, jestem smutnym człowiekiem właśnie dlatego, że rzadko martwię się o coś naprawdę wartego mojej troski, uwagi. Ponadto zaniedbuję swoich przyjaciół, często nie mam dla nich czasu, nie potrafię go znaleźć. Gdzieś pod stosem prac domowych i wypracowań na najbliższy tydzień skrywa się niewielka ilość tego czasu, ale zawsze wykorzystuję go na leżenie odłogiem w łóżku i odmóżdżanie się, bo zbyt wiele wysiłku kosztuje mnie siedzenie paręnaście godzin przy biurku. Taka jest rzeczywistość, a ja nie potrafię się z nią pogodzić. I zawsze muszę wtrącić swoje marne trzy grosze odnośnie moich szkolnych bolączek, czas zastopować, bo dzisiaj znalazłam bardzo ciekawy artykuł dotyczący... ludzkich zwłok. Nie zdążyłam go jeszcze przeczytać, za chwilę pewnie to zrobię, bo chcę wam trochę opowiedzieć, jak to z naszymi martwymi ciałami jest. Zapewne wiecie, co się z nimi dzieje, gdy już nasza dusza uleci z nich jak powietrze z balonika: zaczynają się rozkładać. Odpowiedź zbyt prosta, lakoniczna, przyznacie mi rację, jednakże jest to moje pierwsze spostrzeżenie, jak najbardziej trafne. Oczywiście los naszego ciała zależy od naszej śmierci, a więc czy była ona na skutek wypadku, choroby, a może czy była to śmierć naturalna. Tutaj nie mam nic konkretnego do powiedzenia, bo nie do końca się znam, aczkolwiek z artykułu wyczytałam informację odnośnie bycia dawcą organów. W Polsce każdy jest potencjalnym dawcą organów, chyba że się temu sprzeciwi poprzez podpisanie odpowiedniego dokumentu lub noszenie przy sobie oświadczenia pisemnego, lub udzielenie oświadczenia ustnego w obecności przynajmniej dwóch świadków, którzy potwierdzą nasz sprzeciw (podejrzewam, że to też musi być na papierze). Jeżeli o mnie chodzi, myślałam, że to działa w drugą stronę: wyrażamy zgodę na pobranie naszych organów po śmierci... Druga informacja to fakt, iż ciało kobiety może służyć jako inkubator dla nienarodzonego dziecka w przypadku, kiedy została orzeczona śmierć mózgu, a ciało jest wciąż nawadniane, odżywiane i natleniane. Według artykułu zanotowano 11 takich przypadków, w jednym z nich martwa kobieta była trzymana w takim stanie aż przez 189 dni, w ciągu których dotykano jej brzucha, mówiono do niego, aby dziecko mogło się naturalnie rozwijać. Creepy, co? Zajmować się martwą osobą, w której ciele rośnie żywe dziecko... Dalej artykuł jest jeszcze bardziej interesujący. W Stanach Zjednoczonych naukowcy składają ciała zmarłych na specjalnych polach i pozostawiają je na pastwę robactwa, w ten sposób mają możliwość określenia, ile czasu upłynęło np. od popełnienia przestępstwa. Stopy na przykład używa się, aby wypracować odpowiednią budowę obuwia sportowego... I właśnie w przypadku donacji swoich zwłok jednostce badawczej podpisujemy umowę, w której wyrażamy na tę donację zgodę. Ostatnia ciekawa informacja: traktowanie zwłok ludzkich jako eksponatów. Wszyscy wiemy, co to jest "The human body exhibition", więc raczej nie będę opisywać, jak wyglądają takie eksponaty, bo sama widziałam zaledwie kilka zdjęć - jakoś nigdy nie miałam zaparcia, by pojechać do Wrzeszcza, zapłacić te kilkadziesiąt złotych i na własne oczy zobaczyć zwłoki, które zostały poddane plastynacji (odwodnieniu i odtłuszczeniu). Z początku chciałam pójść na tę wystawę, skorzystać z okazji, ale teraz uważam, że dobrze zrobiłam, nie idąc. Ciężko jest mi ocenić, co sądzę o wystawianiu na widok publiczny martwych ciał osób, które być może nie wyraziły zgody na to, by być eksponatami. W Chinach przecież wszystko może się wydarzyć. Ponadto przecież martwe ciało ludzkie jest wykorzystywane do prowadzenia badań na nim, a nie uważam tego jako zhańbienie ludzkich zwłok, bo właściwie te osoby za swojego życia przyzwoliły na wykorzystanie ich ciał do prowadzenia badań. I tyle. Ale w przypadku wystawy... tu już mam swoistego rodzaju problem. Z jednej strony jest w porządku, bo to wszystko jest takie autentyczne, natomiast z drugiej strony te zwłoki są traktowane jako przedmiot, kiedy za życia tym przedmiotem nie były. Były człowiekiem myślącym, odczuwającym. Tak jak JA. Ciężko jest objąć jakiekolwiek stanowisko w tej sprawie. A jedną z moich opcji na przyszłość jest zostanie patologiem... Ale uważam, że w przypadku patologa wszystkie uczucia, opinie klarują się wraz ze zdobywanym doświadczeniem. Najpewniej taki patolog odsuwa na bok emocje i tę konkretną stronę moralności, aby móc odpowiednio wykonać swoją pracę przy zachowaniu bezstronności. Prawda? Ależ się rozpisałam! A chciałam wam jeszcze napisać news dnia: zapisałam się jako wolontariuszka na WOŚP. To będzie mój pierwszy raz, mój debiut. Właściwie zastanawiam się, czy nie pójść do PCK, bo to też jest fajna sprawa, takie kwestowanie nawet kilka razy w roku, a nie tylko przy okazji WOŚP. Muszę nad tym pomyśleć... Pozdrawiam was bardzo gorąco, kochani. Tak dawno nie pisałam, że zapomniałam, jak to jest składać zdania, niekoniecznie poprawnie!!

sobota, 26 października 2013

Hello, my name is EXHAUSTED teenage blogger.

spać!
(Czy mi się wydaje, czy blogger postanowił się zbuntować i pogorszyć jakość zamieszczanych zdjęć z poście? Jeżeli tak, to bardzo nieładnie z jego strony!)

Październik powoli dobiega końca. Czuję się wykorzystana przez szkołę, pochłonięta po sam koniuszek głowy. Jedyną pociechę znajduję w chwilach z dobrą książką lub serialem. Ostatnio bardziej z książką... Zaczytywałam się w już nie tak nowej powieści Stephena Kinga - "Doktor sen", wczoraj ją skończyłam i mówiąc szczerze, jest moc. To nie to samo, co "Lśnienie", w skali grozy nie ma sensu tego nawet porównywać, ale myślę, że King wykonał kawał niezłej roboty, pisząc tę książkę. To, co mi się najbardziej podoba w jego twórczości, to niezwykle interesujące przedstawienie małomiasteczkowej rzeczywistości, umiejscowienie w pozornie nudnej przestrzeni nadnaturalnych stworzeń i niezwykłych wydarzeń, historii, wykreowanie doskonałych postaci, które idealnie wpasowują się w dość mroczny klimat, i dodanie do tego jeszcze szczypty swojego specyficznego humoru. Powieść doskonała, taka, jaką chętnie biorę ze sobą do łóżka i pochłaniam jej strony w zastraszająco szybkim tempie. Pożeram wręcz. Jestem swoistym odpowiednikiem Rose Kapelusz z jednym zębem umożliwiającym wysysanie esencji z kart książki... To zdanie jest kiepskie. Podoba mi się, tak trochę. Zabrałam się teraz za "Inferno" Browna, też ostatnio wydaną książkę. Zaczyna się ciekawie, a co najlepsze - jest w niej intrygujący motyw piekła, coś, co bardzo lubię. Ogólnie lubię powieści i filmy apokaliptyczne. Jeżeli nie oglądaliście "World War Z", czym prędzej to nadróbcie, naprawdę niezła produkcja, Brad Pitt wymiata - z każdym rokiem wygląda coraz młodziej i staje się coraz bardziej przystojny, ja nie wiem, jak on to robi. Od dłuższego czasu próbuję się określić. Wiecie, staram się wykreować obraz własnej osobowości, stworzyć jakiś plan działania na najbliższe trzy lata, obrać jakiś cel... taki konkretny. Łatwo mi jest powiedzieć: "stawiam na rozwój!", ale w jaki sposób mam się rozwinąć i jak na to znaleźć... chęci? Zatem, żeby ten post nie był kwileniem, proszę was: jeśli znacie blogi osób, które interesują się biologią, chemią, medycyną i dzielą się swoimi zainteresowaniami w postaci ciekawych postów zawierających nowinki z tego naukowego światka - wklejcie linka w komentarzu. To mi naprawdę pomoże. Może znacie jakiś portal, forum godne polecenia? Artykuły też będą mile widziane. Czymś muszę zabłysnąć wśród moich znajomych... Powiem wam, że ostatnio zdałam sobie sprawę, że ja naprawdę lubię chemię i biologię. Uwielbiam uczyć się do sprawdzianów z tych przedmiotów, dowiadywać się nowych, intrygujących rzeczy... I tak strasznie chciałabym się spełnić w tej dziedzinie, zostać lekarzem, nawet tym od trupów, jeździć na konferencje, spotykać się z innymi ludźmi, lekarzami, naukowcami, dzielić się z nimi swoim doświadczeniem, brać czynny udział w tworzeniu przyszłości (okay, może niekoniecznie chcę się zająć badaniami naukowymi, to chyba nie jest moja działka, choć kto go wie...). Fajnie. Oby nie skończyło się na marzeniach. Keep fingers crossed. Chyba potrzebowałam wyżycia się na klawiaturze... rzadko tu zaglądam, to lenistwo, zmęczenie, jakkolwiek to nazwać. Jak sobie pomyślę, że cały czas nadrabiam kilka tygodni przegapionych postów i zaległych komentarzy, to mi się robi smutno i czuję się zniechęcona. Liceum zajmuje mi naprawdę dużo czasu i staram się odpoczywać, tak naprawdę nic nie robiąc. Muszę sobie inaczej zorganizować czas. Przyznam się, że jeszcze do końca się nie ogarnęłam po wakacjach, wciąż mam w głowie to rozleniwienie. Mogłabym wreszcie przestać narzekać!!!!!!!!!

"Suck it and see" to ostatnio mój ulubiony album.

niedziela, 13 października 2013

daily

paw
Czwartek. Idę się umyć. Piątek. Nieznośny ból głowy przeszedł w delikatne pulsowanie, nasiliła się za to tęsknota za snem i wypoczynkiem. Sobota. Leżę pod kocem, słucham dobrej muzyki i mam wielką ochotę na gorącą czekoladę. Taką prawdziwą, nie instant. Mam też ochotę na rozmowę, na konkrety. Niedziela. Jak widzicie, staram się tutaj co nieco napisać już od czterech dni. Bez skutku. Powinnam w tej chwili przygotowywać prezentacje na temat nudnych planetoid i planet karłowatych na fizykę, ale stwierdziłam, że lepszą opcją będzie się trochę... naprodukować. Czas na stories of my life... Ostatnimi czasy trochę sobie wspominam wakacje, powoli biorę się za siebie, jeśli o szkołę chodzi (rozpaczam głównie z powodu historii - ponad pięćdziesiąt stron do wbicia do głowy na czwartek, nie wiem, czy dam radę to ogarnąć, zważywszy na fakt, jak bardzo nienawidzę historii i mojej niezrównoważonej historyczki), no i próbuję nowych rzeczy. W piątek poszłam z siostrą i jej znajomymi na sushi. Pierwszy raz jadłam prawdziwe sushi. Powiem szczerze, że byłam zaskoczona. To mi naprawdę smakowało, było przepyszne! Oczywiście nie tknęłam surowej ryby, ale grillowane i obtaczane w takim cieście gotowane mięsko... ojej, ślinka cieknie. Polecam. Stałam się zwolenniczką sushi, nie tylko przez wzgląd na przystojnego i sympatycznego sushimakera, który mi je podawał, ale głównie dlatego, że to istne niebo w gębie. Kto nie spróbował, niech czym prędzej zabierze znajomych i pójdzie do baru sushi... opłaca się, mimo że to droga impreza. Wczoraj zaś wybrałam się na zakupy z NN. Niefortunnie zdarzyło mi się zaspać, wstałam niemalże dokładnie o tej godzinie, o której powinnam wsiadać do pociągu. Zdążyłam na następny, spóźniony pociąg z Olsztyna do Gdyni Chyloni, jeżeli dobrze pamiętam. Co z tego, że szybko dojechał na Orunię, jak stanął tuż za stacją na Bóg wie ile czasu. Pasażerowie podnieśli bunt i domagali się, by konduktor otworzył im drzwi. Zrobił to i "ryzykanci" masowo wyskakiwali z pociągu. Też chciałam wyskoczyć, ale jak spojrzałam w dół, to stwierdziłam, że wolę sobie nie łamać kostki ani nie brudzić butów. Na szczęście pociąg się trochę cofnął i mogłam wysiąść na peron. Doszłam do autobusu, tak bardzo zła, wsiadłam - ścisk jak w konserwie. Stałam tylko i podawałam bilety do kasowania - jak na ironię, mój własny spadł mi pod buty. Ale kto by się przejął, do takiego zatłoczonego autobusu kanar nawet by nie mógł wejść, a co dopiero przejść wzdłuż niego. Wysiadłam w Głównym i wsiadłam w tramwaj. Kosztowało mnie to mnóstwo czasu i byłam naprawdę wściekła, ale potem spotkałam się z Natalią i złość mi przeszła. W H&M znalazłam doskonałą kurtkę skórzaną (na dziale dziecięcym!), sweter i świetną koszulę (materiał!!), co razem wyniosłoby mnie 340 zł, gdybym tyle przy sobie miała. Niestety nie miałam i mieć raczej nie będę - trochę mnie to smuci... ale trudno się mówi. Aktualnie siedzę na dupsku, słucham The Cure i pokasłuję, gdyż dopadło mnie przeziębienie. Próbowałam się przed tym chronić, ale jak widać, dwa dni przerwy od Rutinoscorbin wystarczą, by zachorować. Nie uśmiecha mi się choroba, przecież nie zostanę w domu i nie będę sobie robić zaległości... Ba, czeka mnie w piątek koncert! I noc filmowa w szkole! Nie przegapię tego, o nie! Sprawdzianów też nie przegapię, wolę pisać je w pierwszym terminie. Wish me luck, mam nadzieję, że ten tydzień będzie w miarę znośny, mimo tego sprawdzianu z historii, o którym mam nadzieję, że babka będzie pamiętać. Bo chyba jej się znowu zapomniało, a niech ją szlag weźmie! Grr. Chciałabym, tak strasznie bym chciała nadrobić zaległości na blogu - odpisać na wasze komentarze, przejrzeć wszystkie posty z ostatniego miesiąca, ale kurczę, SPN jest takie wciągające, że nie potrafię się za to zabrać. Niemalże cały swój wolny czas poświęcam na oglądanie tego wspaniałego serialu... To uzależnienie, ja wam mówię.

Trzymajcie się.

niedziela, 29 września 2013

Let me be your coffee pot.

skupienie, cisza, kontemplacja
Zastój na blogu, zastój w życiu. Próba wykrzesania z siebie czegoś wartościowego kolejny raz zakończyła się fiaskiem. Ostatnio nawiedza mnie myśl, każdemu zresztą dobrze znana. Co ja tutaj robię? Bo mam wrażenie, że trochę marnuję swoje życie, spędzając czas tak naprawdę na zajmowaniu się samymi bzdurami. Odmóżdżam się, każdego dnia coraz bardziej i bardziej... Powinnam czytać gazety, artykuły o popularnej tematyce, może coś ostatnio wynaleziono, a ja o tym nie wiem, bo całymi dniami przesiaduję w szkole i w domu jedynie sięgam po komputer, by obejrzeć kolejny odcinek serialu lub odpisać na komentarz na Facebooku? Siedząc na angielskim i słuchając pani profesor, stwierdziłam, że ja się kompletnie w tym świecie nie odnajduję. Tak właśnie. Powinnam oglądać telewizję, najlepiej dzienniki, czytać gazety, najlepiej informacyjne lub popularno-naukowe, a byłoby jeszcze wspanialej, gdybym śledziła na bieżąco, minuta po minucie, wydarzenia w aplikacji BBC News (o ile coś takiego istnieje...) zainstalowanej w moim smartfonie. Tylko że na to trzeba poświęcić czas, a mój wolny czas wolę spożytkować na przyjemności, ewentualnie naukę, kiedy to konieczne. Przyznam się, że jestem osobą wyjątkowo wolną. Już spieszę (ha! WLOKĘ SIĘ) z tłumaczeniem. Czas płynie zbyt szybko, ciągle za czymś gonimy, jesteśmy zobowiązani do wykonywania naszych codziennych obowiązków, musimy być punktualni. Chronicznie zawaleni robotą, nie dostrzegamy niczego poza nią i tym cudownym wolnym czasem w ciągu tygodnia, kiedy to możemy zasiąść przed telewizorem, komputerem czy książką i oddać się temu, co lubimy najbardziej - lenistwu. My, aspołeczni samotnicy. Dlatego ja tkwię w miejscu, nie ogarniam swojego życia, płynę, czas płynie ze mną, tracę kolejne dni, nie robiąc nic konkretnego, trwając w zawieszeniu. A najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że polubiłam lenistwo, a lenistwo nie pozwala mi iść dalej, doprowadzić do stanu względnej normalności i porządku siebie i całą resztę. Wrr. I dlatego właśnie teraz słucham Joy Division, bo całkowicie oddają mój nastrój:

"We were strangers - we were strangers, for way too long
Violent violent, were strangers
Get weak all the time - we just pass the time
Me in my own world - yeah you there beside
The gaps are enormous - we stare from each side
We were strangers, for way too long"

Tęsknię za regularnym blogowaniem. Nie mam pojęcia, dlaczego mam awersję do komputera, jakoś nie potrafię zwyczajnie przed nim usiąść i włączyć bloggera, przejrzeć zaległych postów (aktualnie jest ich milion - cały wrzesień nie czytałam waszych wypocin!)... po prostu nie. Nawet teraz nie siedzę, tylko półleżę, trzymając laptop na kolanach. Ta awersja jest chyba spowodowana tym, że stracę zbyt dużo czasu na pisanie, myślenie, czytanie. Ale czy to nie obraza, mówić, iż czytanie postów wyprodukowanych przez ludzi tak bardzo mi bliskich, bo blogerów, to strata czasu? Jeśli tak, przepraszam. Chyba pozostało mi wierzyć, że kiedyś się nawrócę. Mój blog tonie w setkach marnych postów, przydałoby mu się jakieś odrodzenie. Ale żeby do tego doszło, sama muszę się... "odrodzić", rozwinąć intelektualnie, pójść naprzód, nie zaś się cofać. To brzmi tak strasznie patetycznie... że aż napiszę wam, iż przeczytałam ostatnio "50 twarzy Greya"! Wasze oczy was nie mylą. Stwierdziłam, iż warto wyrobić sobie własną opinię na temat tej kontrowersyjnej książki. Podchodziłam do niej dość sceptycznie i właściwie nie pomyliłam się we własnych osądach. Powieść okazała się stety niestety bardzo płytka, przez sześćset stron strzeliłam całą masę facepalmów. Wiele razy byłam zwyczajnie zniesmaczona, trochę mnie przerażała niemoralność niektórych aktów. Zaintrygowała mnie jedynie przemiana Greya pod wpływem Any, ale jakoś nie ciekawi mnie zakończenie tej trylogii, nawet domyślam się, że skończy się tak, jak zawsze. Książki nie polecam, jak dla mnie czytanie jej to strata czasu, jest wiele lepszych, wartościowych powieści, które poruszą człowieka bardziej, aniżeli historia o seksie, i to jeszcze kiepściutko napisana. Jeżeli kogoś fascynują tego typu powieści, niech sięgnie po książkę autora, który faktycznie potrafi umiejętnie dobrać słowa, by opis aktu płciowego nie prowadził do śmiechu (np. nieustannie powtarzane jak mantra "jęczę", "jęczę", "jęczę" w "Greyu" - dobijało mnie to, serio), raczej subtelnie dotykał naszego umysłu i nas poruszał... jakkolwiek to brzmi. I tu odzywa się we mnie miłość do książek Kena Folleta i jego przepięknych opisów scen miłosnych. Wybaczcie, musiałam. Wydaje mi się, że twórcy powieści historycznych zawsze w taki wspaniały sposób potrafią zilustrować miłość dwóch osób... a może tylko ja na takich trafiłam? I znów, żeby nie było tak dziwnie, napiszę wam, iż zdecydowałam się zapuścić grzywkę, ponadto pochwalę się moją pierwszą tróją z matematyki w liceum. A może pożalę, bo chyba chciałam mieć czwórkę... Przyznam się również, że już dorwałam "Loud Like Love" Placebo, "Mechanical Bull" Kings Of Leon i "AM" Arctic Monkeys, przesłuchałam i zaniemówiłam z zachwytu, bo chłopcy wykonali dobrą robotę, tworząc te cudowne płyty. Ostatnio też rozpływam się, gdy słucham "High Violet" The National, w tej płycie kryje się tyle uczuć, tyle nieopisanego piękna... Jest wręcz idealna. Ach, jeszcze jedno - zaczęłam czytać "Rodzinę Borgiów" i przyznam, że już się wciągnęłam, poza tym jestem tak bardzo uzależniona od serialu "Supernatural"... obejrzałam całe dwa sezony i nie nudziłam się przy ani jednym odcinku, ba!, niektóre z nich to była taka miazga, że moje usta były cały czas otwarte. TYLE EMOCJI. Uwielbiam wzrok Deana, jego miłość do brata, rodziny, to, że jest gotów dla nich wszystko poświęcić, nawet swoje życie. Sam jest taki niewinny, uroczy, ogarnięty... Idealny serial dla mnie, ha, ha. Pisząc to, czuję się trochę jak babcia zasiadająca przed swoim ulubionym tasiemcem z mocno bijącym sercem... Dlatego kończę, bo to już jest ta pora. Półtorej godziny minęło jak z bicza strzelił. Czas na mnie. Dobranoc.

(Ciekawostka: dzisiejszy post jest moim 666 postem opublikowanym na tym blogu...)

sobota, 21 września 2013

Z zycia wziete...

flos
Piątkowy wieczór był niesamowity. Właściwie jeszcze się nie skończył, ale otoczka jego cudowności już powoli zanika, choć wciąż szumią we mnie emocje związane z tym, w czym miałam zaszczyt wziąć udział. Czy kiedykolwiek słyszeliście o Wieczorze Modlitwy Młodych? Jeśli nie, nie martwcie się - ja też nigdy wcześniej o tym nie słyszałam, a kiedy się dowiedziałam, że takie spotkania odbywają się co miesiąc, niepomiernie się zdziwiłam. Ale nie o tym chciałam mówić. W kościele spędziłam dzisiaj łącznie pięć i pół godziny, raz siedząc, raz stojąc, tańcząc i śpiewając, raz klęcząc i się modląc. Wykorzystałam też okazję do spowiedzi... Strasznie mnie poruszyły opowieści ludzi, którzy mieli niebywałe szczęście pojechać na Światowe Dni Młodzieży do Rio. Byłam pełna podziwu dla wolontariuszek - wydawały się młodsze ode mnie, a wskazywały drogę pielgrzymom z całego globu w obcym kraju, na obcym kontynencie, coś niebywałego. Najbardziej jednak spodobały mi się krótkie filmiki z mszy świętej w jakiejś mieścinie w Brazylii, na której ludzie śpiewali, tańcząc, na znak pokoju się przytulali lub machali do siebie (księża również), na zakończenie mszy księża błogosławili ludzi, ludzie błogosławili księży... cudowna atmosfera musiała panować w tym kościele. Na koniec naszego wieczoru zaczęliśmy się intensywnie modlić, była też modlitwa wstawiennicza. Przeraziłam się, widząc upadających ludzi. Pierwszy raz miałam z czymś takim do czynienia... Bałam się, że coś im się stało, nogi się pode mną uginały, no po prostu... nietypowa sytuacja (to znaczy podejrzewam, że dla tych księży była typowa, bo prawdopodobnie niejeden raz już się z nią spotkali w swoim życiu). Ale podeszłam dzielnie do księdza, spytał się mnie o imię i w jakiej intencji chciałabym, aby się ze mną pomodlił wraz z pewną dziewczyną, później położył mi ręce na głowie, dziewczyna rękę na ramieniu i zaczęli się ze mną modlić. Nie słyszałam, co mówili, trochę szkoda, bo byłam ciekawa. Niemniej zależało mi na tym, by moja sprawa została zaniesiona do Boga. Wierzę, że ta właśnie konkretna modlitwa pomoże w rozwiązaniu problemu. Wracałam później do domu, godzina wpół do pierwszej nad ranem, a księżyc tak wspaniale oświetlał mi drogę... Lubię świat oblany srebrzystą poświatą księżyca, wygląda przepięknie, mimo że zawsze taki widok wprawia mnie w lekkie przygnębienie i ogólnie myślę o niezbyt przyjemnych sprawach. Snuję refleksje na przeróżne tematy. I miałam ochotę coś tutaj napisać, mimo że mi nie wyszło. Miało być lepiej. Jestem mocno zaabsorbowana szkołą, strasznie pochłania mój czas i siły. W tym tygodniu nie miałam prawie wcale nauki, a mimo to czuję się okropnie zmęczona i przygnębiona. To znaczy czułam się tak, zanim poszłam na wieczór modlitwy. Po nim poczułam się o wiele lepiej, dał mi radość i ukoił moją duszę, uspokoił mnie, odsunął wszystkie zmartwienia związane ze sprawami doczesnymi na bok, zostawił tylko te najważniejsze. Kurczę, byłam serio szczęśliwa, gdy patrzyłam na tych wszystkich młodych ludzi, którzy przyjechali do mojego kościoła, by się modlić, i na księży - widać było po nich, że czerpią ogromną radość ze współpracy z młodzieżą. Nie wiem, jak to inaczej nazwać. Chciałabym pojechać jeszcze raz na takie spotkanie. I polecam je każdemu, nawet temu, co nie wierzy w to, w co wierzy. Tyle emocji!

niedziela, 8 września 2013

Let it be.

 kitty cat

Stwierdziłam, że strach to nieodłączny towarzysz życia. Na początku tego tygodnia strasznie bałam się poznania nowych ludzi z mojej klasy, bałam się, że mnie nie polubią, nie zaakceptują. Okazało się zupełnie inaczej, ba!, ci ludzie są wspaniali. Jestem szczęściarą, bo moja klasa wydaje się zgrana i mam wrażenie, że wszyscy darzą się sympatią, na razie szczerą, zobaczymy, jak będzie później. Poznałam wiele świetnych osób, z którymi mogę porozmawiać na przerwie i spotkać się po szkole. I wciąż poznaję ludzi z innych klas, nie tylko z mojej własnej. Na obozie integracyjnym pokonałam swoją nieśmiałość, dzięki dziewczynom z mojego pokoju stałam się trochę bardziej otwarta - miałam je obok, nie byłam sama. Teraz boję się szkoły. Chciałabym się dobrze uczyć, mieć w miarę wysoką średnią, ale wiem, że nie miałabym przez to życia. Ciężko będzie mi się przestawić, zaakceptować to, że wszyscy w mojej klasie są mniej więcej na tym samym poziomie albo są zwyczajnie ode mnie lepsi, jeżeli o naukę chodzi. Zresztą sama mam tę świadomość, że najgorzej napisałam z nich wszystkich egzaminy gimnazjalne, nawet jeśli nie widziałam ich wyników. Boję się nauczycieli, niektórzy z nich są ponoć koszmarni... Ale mimo to, wiem, że sobie poradzę, nieważne jak, poradzę sobie i będę z siebie mniej lub bardziej zadowolona. Niestety nadal się boję i mam nadzieję, że ten strach mnie popchnie, obudzi moje ukryte ambicje - w końcu już staram się o to, by napisać dobrze maturę i dostać się na ten cholerny Uniwersytet Jagielloński. I znowuż tkwi we mnie strach o to, że będzie zupełnie tak samo, jak z Topolówką w tym roku - po prostu się nie dostanę, moje marzenia zostaną zaprzepaszczone. Po co ja się tym teraz przejmuję? Skończyły się wakacje, a ja wciąż chciałabym siedzieć bezczynnie w domu, zapatrzona w kartki książki, myślami będąc z jej bohaterami, przeżywając ich życia, życia z drugiej ręki, zapominając o własnym. Oglądać filmy i seriale, odmóżdżać się, pić gorącą herbatę letnim wieczorem, słuchać muzyki, mieć ciarki i być szczęśliwa. Pisać bloga z Sheeranem. Okay, robię to teraz. Nie potrafię chyba zebrać myśli na dzisiejszy post, jestem taka rozkojarzona. Nie wiem, ile razy będę musiała to powtórzyć, ale... potrzebuję się ogarnąć, otrząsnąć się porządnie z wakacyjnego rozmarzenia, odsunąć od siebie myśli o słodkim lenistwie, zabrać się do pracy i wydobyć ze skarbnicy niewiedzy jakieś interesujące informacje, z którymi będę mogła się rozprawić w następnych postach na moim świętym blogu. Swoją drogą wszyscy z mojej nowej klasy wiedzą, że piszę bloga, bo im o tym powiedziałam. Nie wiem, czy dobrze uczyniłam, ale mam nadzieję, że jednak na niego nie trafią, bo byłoby mi trochę głupio... Zwłaszcza że nie jest on na jakimś wysokim poziomie, ha, ha. Okay, wish me luck tomorrow, bo mam otrzęsiny. A! I kupuję bilet na koncert Dawida Pe. w październiku, także... będę trochę bardzo szczęśliwa. Mam nadzieję, że nie będzie drętwej publiczności!! Dobranoc, kochani.

(Mam fazę na Bena Howarda, Sheerana i Małpy, choć przyznam, że na nich zawsze mam...)


poniedziałek, 2 września 2013

Why’d you only call me when you’re high?

 Gibraltar

Dzisiaj stało się coś niemożliwego. Przepraszam za cały chaos, jaki przyniesie ten post, ale muszę, po prostu muszę opisać mój dzisiejszy dzień! Zaczęło się dość niewinnie, zwlekłam się rano z mego łoża - sześć godzin wcześniej ustawiłam budzik na najgłośniejszy, poprosiłam koleżankę o to, żeby mnie rano obudziła w razie czego telefonem, specjalnie jeszcze zwiększyłam głośność na maksimum (na szczęście nie musiała tego robić). Oczywiście wszystko, co rano zrobić człowiek powinien - zrobiłam. Na dworze pochmurno, bardzo wietrznie, poranne zraszanie i ogólnie nieciekawie. Okrycie wierzchnie dość ubogie, bo jedynie marynarka, ale podołałam i nie było tak źle. Ogólnie ostatnio moja mama przekazała plotkę, jakoby kasa na dworcu w naszych Pszczółkach miała być nieczynna do odwołania - jest czynna, tylko personel się zmienił. To spoko, przynajmniej biletów nie będę musiała kupować w pociągu czy w Gdańsku. Ale mniejsza. Spotkałam się z moimi koleżankami, pojechałyśmy do szkoły. Stresik był niemały, im bliżej Gdańska, tym częstotliwość drgań mojego żołądka się zwiększała, aczkolwiek nie było tak źle, jak się spodziewałam. Po drodze kupiłam sobie jadło - smaczną pizzerkę o rumianym kolorze keczupu, "ze srem", smakowity kąsek za dwa pięćdziesiąt. Gadka, szmatka, wchodzimy do szkoły (ja i NN), idziemy na salę, nie wiemy, gdzie iść, co począć... Nakierowano nas. Stanęłam przy mojej wychowawczyni i klasie I "e", przywitałam się z jakąś dziewczyną o imieniu, którego nie pamiętam, stresik trochę przeszedł, aczkolwiek przyznam, że nie wiedziałam, co mam zrobić z rękoma, więc cały czas zmieniałam pozycję, ale zdaje się, że tylko ja to zauważyłam... Po akademii trochę się zagubiłam, bowiem szkoła jest ogromna, a jak to mówi wychowawczyni #1 (wyjaśnienie dotyczące numeracji później), zwą ją "Hogłardem" (to nazewnictwo wręcz zwala mnie z nóg, widać, że Harrego nie oglądała, pff), prawdopodobnie dlatego, że kryje w sobie wiele cuchnących stęchlizną zakamarków i w ogóle jest taka hashtag vintage. Z pomocą nadeszła mi pewna pani profesor (muszę się przyzwyczaić do tytułowania nauczycieli) i wskazała drogę. Doszłam, dosiadłam się do Matyldy (chyba tak miała na imię...) i poczekałam, aż klasa się zapełni w stu procentach. Znów gadka, szmatka, sprawdzanie obecności. Czekam cierpliwie, lista długa, ja wciąż czekam, lista się kończy. "Proszę pani, a ja?" Nie ma mnie na liście, dobra, jakaś pomyłka, wpisuję swoje dane czarnym markerem, bo oczywiście nie wzięłam ze sobą długopisu - od czego jest telefon? Gadka, szmatka again, oprowadzanie po szkole, koniec oprowadzania. Wychodzimy z NN ze szkoły, dzielimy się wrażeniami, wchodzimy do Medisona, dostaję smsa: "tutaj wychowawczyni (nazwa szkoły, nazwisko) klasy I "f", proszę o niezwłoczne skontaktowanie się ze mną w sprawie obozu integracyjnego". Moja mina, mój stres: "co, co, co, jaka I "f"?!?! Przecież ja jestem w I "e"!!!" Muszę nadmienić, iż mój biol-chem składa się z dwóch klas - "e" i "f" właśnie. Dostałam się do "e", składałam do tej klasy papiery i wszystko inne, pamiętam teczkę z tą literką i moja mama również pamięta. Później się okazało, że faktycznie jestem w tej klasie "f", nikt nie wie, dlaczego. Wychowawczyni #2 (#1 - klasa "e", #2 - klasa "f" - już wiecie, o co mi chodzi) myślała, że "ja się z koleżankami przeniosłam", kiedy ja tam nikogo nie znam... oprócz NN, ale ona jest w innej klasie. Wiecie, nie dość, że się wczoraj stresowałam, bo nowi ludzie, bo nowa szkoła, to jeszcze dzisiaj się stresuję, bo znów NOWI LUDZIE, poza tym jestem takim... no... Może się będą ze mnie śmiać, że pomyliłam klasy, może przez to nie będą mnie lubić, może nie będą o tym wspominać, może to potraktują żartobliwie i przyjmą mnie do swojego grona, jakbym była z nimi dzisiaj. Nie wiem, ale spekulacje doprowadzają mnie do lekkiego zdenerwowania... Podejrzewam, że zostanę w tej klasie "f", bo nie dość, że plan jest lepszy, to jeszcze wychowawczyni #2 zdaje się być miłą osobą, a wychowawczyni #1 wydaje mi się trochę wredna i może w przyszłości okazać się kłopotliwą sztuką. Co do tego planu, to w sumie w obu klasach jest wyśmienity. W "f" w poniedziałki i środy mam zajęcia na 9:05, w czwartki mam sześć lekcji, w pozostałe dni - 8:10 i siedem lekcji. Mogę spokojnie wstawać o szóstej, tak, jak czasami wstawałam w gimnazjum. Cieszę się z tego ogromnie! Choć gdybym miała zamienić to wszystko na Topolówkę... zamieniłabym. Nadal jest mi smutno, że mnie tam nie przyjęli. Ale taką ranę czas zaleczy! Jutro wyjeżdżam na obóz integracyjny, wstaję o 5:20, pociąg 6:40, zbiórka 7:30. Zapoznam się z wychowawczynią #2 i moją już drugą nową klasą... jakoś przeżyję te trzy dni, mam nadzieję, że dobrze się będę bawić i że ludzie mnie zaakceptują. Na tym mi najbardziej zależy, bo chciałabym mieć szkolnych znajomych, z którymi będę mogła porozmawiać spokojnie, spotkać się po szkole i spędzać wspólnie czas. Wiadomo, że nie wszyscy będą mnie darzyć sympatią, aż taką dobrą duszą nie jestem, ale... ważne, żeby był ktoś, z kim będę mogła i siedzieć na lekcjach, i się pośmiać, i spotkać, i tak dalej. Rozumiecie mnie. A z całą resztą dam sobie radę! Poza szkołą... byłam dzisiaj po raz pierwszy u kosmetyczki. Przez ostatnie trzy tygodnie intensywnie zapuszczałam brwi - nie ruszałam ich nawet kijem, uwierzcie na słowo. Rosły jak na drożdżach, choć nie traktowałam ich niczym przyspieszającym wzrost włosów. Nawet pani kosmetyczka była pod wrażeniem! Mniejsza. Przyszłam do niej z buszem nad oczami, a z czym wyszłam? Z przepięknymi brwiami potraktowanymi ciemną henną! Strasznie mi się podobają, również internetowemu i domowemu otoczeniu, z czego jestem niesamowicie zadowolona. Jeżeli kogoś ciekawi mój obecny wygląd, polecam Instagrama (zakładka "Co nieco o mnie"), tam jest zdjęcie tych dwóch cudeniek. Nie wiedziałam, że wizyta u kosmetyczki i stosunkowo niewielka zmiana wyglądu może tak znacząco poprawić humor! Czuję się o wiele lepiej, naprawdę. Pewniej. No i wreszcie mogę spokojnie związać sobie włosy oraz grzywkę. Dobrze, kończę już. Życzcie mi powodzenia jutro, będę wdzięczna. Dobranoc!

Ps. Uzależniłam się od "Gry o tron", Arctic Monkeys (który to już raz w ciągu ostatnich pięciu lat, Alexie?) i łóżka.

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

"What came first: the chicken or the dickhead?"

 Warszawka

Tytułem wstępu: nie mam ochoty na dalszą kontynuację mojego mini projektu opatrzonego podkradzioną nazwą: "Z dziennika podróżnika...", ponieważ kończą się już wakacje i czasu będzie coraz mniej. Zdjęcia i tak zobaczycie w postach, bo byłyby one nieco bez nich wybrakowane i wizualnie nudnawe. I tyle. Mam nadzieję, że nikt się na mnie za to nie pogniewa, zważywszy na fakt, że tego bloga piszę głównie dla siebie. Owszem, moim zamysłem było zrobienie relacji, dzięki której za jakiś czas będę mogła sobie przypomnieć to, co mnie spotkało na przełomie lipca i sierpnia, ale jak to ja, nie będzie mi aż tak źle z powodu nieukończenia zadania. Jakoś sobie dam radę. Uprzedzając pytania (ha, ha, jakie pytania?!): nie było mnie, bo... zostałam zaatakowana przez śmierdzącego lenia. Przez okrągły tydzień nie było we mnie chęci, by cokolwiek tutaj naskrobać, zresztą dwa dni byłam u koleżanki, nie miałam internetu, wczoraj pojechałam na koncert Dawida Podsiadło w Sopocie, no i tak jakoś... wolałam czytać książkę i oglądać filmy czy "House'a" (dzisiaj skończyłam wszystkie sezony!) - łóżko jest naprawdę wygodne, krzesło już mniej, a pisać czy przeglądać internetu na leżąco wbrew pozorom naprawdę nie cierpię. Ach! Muszę wam napisać, że dość długi czas zbierałam się, by wyprać moje białe trampki - praktycznie od Hiszpanii stały brudne, trochę w nich pochodziłam, jeszcze bardziej je wybrudziłam... A białe buty są od tego, by pozostać białe, czy nie tak? Obawiałam się trochę, iż się popsują, ale pranie żadnych krzywd im nie wyrządziło, więc w sumie jestem zadowolona, bo bynajmniej nie pójdę na rozpoczęcie roku szkolnego w brudnych buciskach. Zdecydowałam się na tę okoliczność ubrać całkiem zwyczajny outfit, bo w sumie nie mam nic typowo galowego czy eleganckiego w szafie, dopiero chyba zacznę tę "wyjściową" część mojej mini garderoby kompletować. Ogólnie boję się pierwszego tygodnia września. Wiem, że nie powinnam - wszyscy mi to mówią. Ale ten strach podświadomie do mnie przemawia, póki co cichutko, choć słyszalnie. Możliwe, że dopiero we mnie kiełkuje. Obawiam się tego, iż nikt nie będzie chciał ze mną rozmawiać. Nie jestem jakąś super odważną osobą, nawet takiej nie zgrywam, każdy wie, że wobec obcych przyjmuję podstawę "nie podchodź", więc nie podchodzą - nie panuję nad tym, żeby było zabawniej. I ja do nich nie podchodzę przez tę nieśmiałość. Zresztą kiedyś pisałam, jak to nie potrafię się przełamać, by się choć delikatnie uśmiechnąć. Podejrzewam, że pewnego dnia to mnie zgubi. Po napisaniu tego widzę, jakie to głupie i mentalnie się śmieję. Przecież wiem, że będzie w porządku! W ogóle nie jestem przygotowana na zakończenie wakacji, nawet nie dopuszczam do siebie myśli, że niedługo skończy się moja ulubiona część roku, póki co to nic nieznaczący (SPACJA CZY NIE SPACJA, oto jest pytanie. Może powinnam napisać "nie znaczący", w końcu zaprzeczam... potrzebuję pomocy językowej, czy lekarz jest obecny na sali?) fakt. Jedyne, czego żałuję, to tego, że nie przeczytałam ani jednej części Harrego Pottera po raz drugi. To było jedno z moich wakacyjnych postanowień! Ale sobie odbiję... pewnego dnia. Bo tej serii nie da się nie przeczytać po raz kolejny... i kolejny... i kolejny. Zaczynam już pleść trzy po trzy, prawda? Właściwie cały post jest jak jedna wielka paplanina. Pozbawiony sensu. Wybaczcie, ale jak zwykle mój mózg przepełniają treści bez znaczenia i nie mam nic interesującego do przekazania moim blogowym odbiorcom. Wydaje mi się, że po trosze zazdroszczę tym, którzy nie miewają przebłysków inteligencji, tylko na okrągło potrafią pisać naprawdę wciągające posty. Ale w przebłyskach inteligencji istnieje swoisty urok - to jest moje pocieszenie. Na koniec złota myśl mojego autorstwa:

Kiedy zapominam o herbacie, herbata robi się zimna.

Tym akcentem zakończę dzisiejszy post. Nadmienię również, iż cytat zawarty w tytule pochodzi z piosenki Arctic Monkeys o tytule "Pretty Visitors" - co poradzić, chodzi mi wciąż po głowie.

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Z dziennika podroznika: Barcelona, dzien drugi.

 Barceloneeeeetaaaaaa

Wróciłam ze stolicy cała i zdrowa, choć prawdę powiedziawszy, aktualnie pobolewa mnie prawy dolny róg brzucha, o ile brzuch ma rogi. Nie mam pojęcia, dlaczego, ale nawet Ibuprom nie zwalcza tego nieznośnego bólu. Cóż, może blogowanie i ciepła herbatka pomogą. Co słychać w stolicy? Nic ciekawego, wszystko po staremu, remonty, same remonty. Lakonicznie, ale nie martwcie się - zdjęcia przyszykuję może na następny raz, relację także. Niestety nie mam siły woli, by pisać dzień w dzień, dlatego te wszystkie sprawozdania nieznośnie się dłużą. Powiem tylko, że uwielbiam Polskiego Busa i na pewno wybiorę się nim na następną wycieczkę po Polsce, jakakolwiek by nie była. Punktualnie przyjeżdża, odjeżdża i nawet czasami jest na miejscu z wyprzedzeniem (Warszawa 5:30, Gdańsk 10:25 według planu bodajże, byłyśmy 10:15, jakoś tak). Przejdźmy do Hiszpanii, to trochę cieplejsza opcja, gdyż dzisiaj pogoda nawet do życia nie zachęca, choć muszę wam się zwierzyć, iż upiekłam okropnie niedobrą tartę, więc na coś się te szarości na dworze przydały, I mean zmotywowały mnie do pieczenia. Nieważne, ktoś to zje, niekoniecznie ja.


Drugi dzień w Barcelonie był bardziej obfity we wrażenia, choć nie tak, jak trzeci dzień. Ale na ten nadejdzie jeszcze czas. Pierwszy punkt programu to... znalezienie pierwszego punktu programu. W tym celu udaliśmy się do parku, w którym kręcono jakiś materiał do, bo ja wiem, vloga albo czegoś w tym stylu, a na trawie współbiesiadowały (wybaczcie za ten błąd) papugi i gołębie. Papugi idealnie wkomponowały się w zieleń trawy, dlatego też ciężko je było załapać aparatem z daleka. Uroczo!

 Nie mam pojęcia, gdzie jest sławna plaża z metalową rybą. Szukałam jej wzrokiem, niestety z tego miejsca nie mogłam jej dostrzec. Nie udało nam się odwiedzić plaży, może dlatego owej ryby nie zauważyłam.


Tutaj widzicie budynek Wesleyów. Niech was te zdjęcie nie dziwi, oni nas prześladowali, musiałam uwiecznić ich aktywność. Połowa gór we Francji i Hiszpanii do nich należy, nawet spotkałam się z ulicą, która miała to nazwisko w nazwie! Magia, wszędzie magia! To znak, że muszę jeszcze raz przeczytać Harrego Pottera.

 Plan na dziś: odwiedzić L'Aquarium i Park Güell.

To oceanarium zdecydowanie różni się od naszego gdyńskiego pod względem ilości i różnorodności zwierząt morskich. Szczerze powiedziawszy, byłam ze dwa razy w naszym oceanarium, dlatego nie mam pojęcia, jakie zwierzaki tam się znajdują, aczkolwiek wydaje mi się, że rekinów tam nie ma, a to była główna atrakcja w barcelońskim L'Aquarium. Nie byłam jakoś szczególnie zachwycona tym miejscem, ot, zbieranina różnych stworzeń, mniej lub bardziej interesujących. Myślałam, że oglądanie ich będzie bardziej emocjonujące, ale chyba musiałaby nie istnieć między nami szyba... Niestety zdjęcia są w większości poruszone i niezbyt wyraźne, ponieważ było tam dość ciemno.

 Co mnie urzekło, to autentyczność tych żyjątek. W telewizji zawsze wyglądają na nieżywe...

Uśmiechnięta płaszczka.

 Czy on się w ogóle męczy?

 Kilka interesujących kolorystycznie rybek i zakamuflowana gwiazda.

 Sceneria jak z bajki "Gdzie jest Nemo?".

 Jest i głupiutka Doris.

 Konik morski, smok morski i chyba najeżka...

A tutaj główny punkt programu! Stojąc na ruchomej podłodze w tunelu, można było spojrzeć w oczy rekinowi oraz kilkudziesięciu ogromnym rybom. Trafiliśmy na porę karmienia, dlatego też widać nurka w tle.

Jeszcze raz płaszczka i rybka.

 Ja, profesjonalny fotograf!

 Koniec.

Po zwiedzeniu całego oceanarium, skierowaliśmy się na popularną ulicę La Rambla, przepełnioną turystami. Bardzo fajnie wyglądała, niestety tak się składa, że nie mam jej zdjęcia... choć powinnam mieć. Zjedliśmy jak zwykle w Lactucy, następnie poszliśmy do La Boqueria, czyli wielkiego bazaru. Ponoć tam się nie kupuje, tylko patrzy, jak sprzedawcy wykładają świeże owoce, warzywa, mięsko i słodycze. Ja i popatrzałam, i porobiłam zdjęcia, i kupiłam sobie napitek, bowiem kosztował zaledwie euro, więc dlaczego by nie spróbować, jak smakuje.

 Tyle właśnie ludzi idzie się pojopić (włącznie z nami).

 Smakowite owocki.

Połowę z tego z chęcią bym zjadła! Ale niestety każą sobie słono płacić za te cuda...

 Ogromna cebula, niezidentyfikowane warzywa i nieprzyjemnie prezentujące się owoce morza.

 A tutaj mój zakup: rozwodnione smoothie z truskawki z wiórkami kokosowymi. Dość dobre.

 Tak La Boqueria prezentuje się w środku - całkiem zwyczajnie, nieprawdaż?

To by było na tyle z La Rambli. Przejdźmy zatem do Parku Güell, z którego będzie równie dużo zdjęć, jak z poprzednich atrakcji, ponieważ z powodu wielkiej nudy zrobiłam sesję przypadkowym turystom. Zabawa przednia, polecam!

 Ruchome schody na środku ulicy, bo komu chce się chodzić w taki upał...

 Widok na Barcelonę i... moja twarz, coby wasza się trochę uśmiechem rozjaśniła.

 Lubię palmy, więc są palmy. I domek w zaroślach.

 Zdjęcie butów w każdym miejscu musi być.

 Mnóstwo zdjęć: przyjrzyjcie się dokładniej najdłuższej ławce świata, pośmiejcie się z moich min i podziwiajcie piękne widoki.

 A teraz efekty mojej zabawy:
Fajnie było złapać te wszystkie twarze. Mam nadzieję, że jeżeli któryś z tych ludzi zobaczy siebie na moim blogu, nie pozwie mnie czy coś... Hahaha.

A to pan, który tworzył nastrój w parku. Za pomocą tego jednego dziwnego instrumentu wydobywał niesamowite dźwięki. Było miło.

Nie wiem, czy ktokolwiek z was dotrwał do końca. Dzisiejsza relacja była dość obszerna, głównie składała się ze zdjęć, których jest tutaj chyba ponad sto, a zrobienie tego posta zajęło mi około dwóch godzin. Chyba chciałam, żebyście poczuli się, jakbyście podróżowali razem ze mną... Życzę wam dobrej nocy, zapraszam na następną relację i lecę odpisywać na część zaległych komentarzy. Całusy.

Ps. Blogowanie i ciepła herbatka skutecznie zwalczyły ból brzucha. Polecam!

Biorę udział w *konkursie* u Fellogen!