sobota, 20 lipca 2013

Przepraszam, ale wychodze...

pakowanie, pakowanie...

Ten post nie będzie jakiś odkrywczy ani zbytnio interesujący. Chciałam was tylko powiadomić, że już jutro wyruszam na trip życia. Rozpocznę moją podróż do Hiszpanii. Już się nie mogę doczekać! Startujemy z Pszczółek o siódmej rano i jedziemy do Niemiec. Zatrzymamy się u mojej cioci, dlatego mam nadzieję, że może uda mi się pójść na mszę do kościoła; będziemy na miejscu jakoś pod wieczór, może jeszcze będą jakieś msze po polsku. W poniedziałek jedziemy już prosto do Barcelony, tam się rozstawimy i skierujemy swoje kroki ku temu przepięknemu miastu we wtorek. Marzyłam o tym przez całe trzy lata, odkąd przeczytałam "Cień wiatru" Zafona... potem były kolejne części tej serii, "Katedra w Barcelonie" Falconesa, co się tyczy Hiszpanii i Grenady - "Ręka Fatimy"... Zwiedzę naprawdę przepiękne miejsca, będę również na Gibraltarze. Trzymajcie kciuki, żeby mnie nie pogryzły małpy, bo nie chcę wrócić do domu z wścieklizną. Spodziewajcie się wielu zdjęć na Instagramie, tam będę na pewno co jakiś czas zaglądać. Nie wiem, czy się ucieszycie, czy w ogóle ktoś zwróci na to uwagę, ale postanowiłam zrobić zestawienie kosmetyków, jakie zdecydowałam się zabrać. Chyba nie powinnam tego tak dużo brać, ale nie lubię zostawiać moich rzeczy w domu... przecież mogę ich potrzebować!


1. Carmex - słoiczek, który już mi się niemalże skończył. Myślę, że na tydzień go jeszcze starczy, później mogę dokupić następny albo pogodzić się z tym, że już go nie użyję na noc. Chyba nie będzie tak źle, gdy go zabraknie. Dwie wazeliny - jedna o zapachu truskawkowym (do Carmexa), druga o zapachu czekoladowym (na co dzień). Generalnie używam jednego słoiczka, ale ostatnio wpadłam do Rossmanna, zobaczyłam czekoladową wazelinę i musiałam ją mieć...

2. Lakiery do paznokci Inglot - czarny i niebieski, H&M - fioletowy, jak widać. Będę ich potrzebować do ewentualnych poprawek lub zwyczajnie do malowania.

3. Baza pod lakier do paznokci Yves Rocher - baza jak baza, dzięki niej po zmyciu lakieru nie mam żadnych przebarwień na płytce paznokcia.

4. Maski do włosów Biovax - trzy oleje i latte. Latte już dość długo używam, nie ma jakichś spektakularnych efektów po niej, ale wystarczająco nawilża moje styrane włosy, natomiast maskę trzy oleje dopiero co kupiłam, więc nawet nie mam opinii o niej, z wyjątkiem tego, że ładnie pachnie.

5. Octenisept - w razie gdyby coś się działo z moim industrialem.

6. Jedwab Marion - zwykły jedwab, który na dodatek okropnie pachnie... a zapach utrzymuje się naprawdę długo. Nie mam zamiaru go więcej kupować.

7. Antyperspirant w kulce Ziaja Sensitiv. Zapach jak najbardziej przeze mnie lubiany, dobrze się sprawdza, mimo że nie jestem typem osoby, która się intensywnie poci. Jest łagodny dla skóry, nie szczypie, nawet jak nałożę go bezpośrednio po goleniu.

8. Krem do twarzy Perfecta No Problem - kiedyś o nim tutaj pisałam i wychwalałam... Niestety zbyt wiele opakowań zużyłam i moja skóra się do niego przyzwyczaiła. Na razie nie miałam czasu, by się rozejrzeć za jakimś zamiennikiem, dlatego mam go, bo mam. Swego czasu faktycznie likwidował przebarwienia, ograniczał wysyp syfów na twarzy i byłam z niego naprawdę zadowolona.

9. Szampon do włosów Biovax proteiny jedwabne - szampon jak szampon. Używam go razem z Head&Shoulders.

10. Oliwka HiPP Babysanft - niezastąpiona! Ma w sobie dwa olejki, konserwant i perfum. Dobrze nawilża, pięknie pachnie, nie zawiera parafiny (!), nie brudzi ubrań. Do ciała i włosów idealna. Niestety jest mało wydajna (mi starcza na ok. 2-3 tygodnie) i jej koszt waha się od 10 zł wzwyż, ja ostatnio kupiłam ją za 13 zł/200 ml...

11. Krem-koncentrat do rąk Tołpa - z koncentratem nie ma to nic wspólnego, zwykły krem, bardzo przeciętny, ale go lubię przede wszystkim za zapach.

12. Odżywka do włosów Radical - stosuję ją jako wcierkę od kilku myć, na razie brak opinii. Zabieram ją, bo chcę wiedzieć, czy daje jakieś efekty, jestem bardzo niecierpliwa, jeśli o to chodzi. Będzie mi trochę ciężko ją stosować na dwóch kempingach, ale dam radę.

13. Mikrozłuszczający żel do mycia twarzy Tołpa - pierwsze opakowanie, stosuję od bodajże kwietnia lub maja. Też nie jest najlepszy, ale całkiem przyjemny. Co mi się w nim nie podoba, to alkohol denaturat, co prawda w niezbyt dużym stężeniu, ale nie powinno go być! Dlatego trochę szczypie skóra podczas mycia. Ostatnio nie mogłam go używać, bo miałam wysuszony nos przez katar i chusteczki, moim zamiennikiem był nawilżający żel do mycia twarzy AA (tutaj link). Co do żelu z Tołpy - raczej nie kupię ponownie. Mam chrapkę na mydło Aleppo...

14. Ogórkowy tonik do twarzy Ziaja. Jestem uzależniona od toników, dlatego je używam, mimo że nic ze skórą nie robią.

15. Odżywka do włosów Isana - niezbyt lubi się z moimi włosami. Nie robi z nimi zupełnie nic, wręcz mam wrażenie, że je dodatkowo wysusza. Nieważne ile jej nałożę. To był zły pomysł, by ją kupować... Ale na razie też nie mam możliwości, by ją na coś innego zamienić, dlatego ją biorę - do pierwszego O idealna, do ostatniego niezbyt, ale jak już pisałam - nie mam nic innego.

Jeżeli przebrnęliście przez to koszmarne zestawienie, to gratuluję. Myślę, że już nigdy czegoś takiego nie napiszę, bo... to zwyczajnie nudne, a ja nie mam umiejętności. Dodam, że do tego pokaźnego zbioru dołączę jeszcze czepek i próbkę jakiejś odżywki na końcówki, która była w pudełku z maską Biovaxa (może się na nią skuszę w pełnowymiarowej wersji, gdy skończę ten przeklęty jedwab), a rzeczy typu żel pod prysznic, pasta do zębów, krem do opalania zabierze moja mama, dlatego ich nie ma powyżej. Zresztą nie zmieściłyby się do mojego kuferka... Biorę ze sobą aż pięć par butów, mnóstwo koszulek, spodni, spodenek, jedną spódnicę, którą pewnie będę ciągle nosić... Tak, mój bagaż będzie chyba największy ze wszystkich. Dodatkowo zabieram ze sobą sześć książek, żeby nie nudzić się w trakcie jazdy ani na plaży. Pewnie wszystkich nie przeczytam, ale muszę mieć w razie czego. Specjalnie na tę okazję zostawiłam sobie "Upadek gigantów" Kena Folleta - ogromne tomiszcze. Podejrzewam, że połknę je w kilka dni, jeśli równa się "Filarom ziemi" i "Światowi bez końca". Co pozostało mi jeszcze napisać: nie będzie mnie przez niecałe dwa tygodnie zarówno w domu, jak i na blogu. Będę miała mnóstwo zaległości! Dlatego postarajcie się mnie zaspamować postami, bo to uwielbiam. Teraz lecę pod prysznic, pozostało mi do wykonania jeszcze kilka czynności upiększających, wieczór spędzę na wdychaniu odoru lakieru do paznokci... Życzę wam miłego dnia, a sobie miłej podróży. Bon voyage!

czwartek, 18 lipca 2013

Slowami skarze sie ze swoich udreczen.

 śliniak domowy

Konsumpcjonizm jest zabójczy. Jestem po obejrzeniu filmu "Food Inc." /Korporacyjna żywność/, który polecam każdemu. Większość z omówionych w nim wątków jest i tak nam dobrze znana, ale warto obejrzeć chociażby dla przerażających zdjęć bydła upchanego w halach, mającego problem z chodzeniem, kurcząt roztytych do tego stopnia, że nie są w stanie się poruszać, czy miażdżonych świniach w ubojniach. Przeraża mnie ten biznes, którego ofiarami się staliśmy na przestrzeni XX i XXI wieku. Właściwie nie o tym miałam pisać, chciałam wam tylko napomknąć, że istnieje taki film. Nakręcono go w Ameryce i jest w całości o Ameryce, dlatego wiele z tego, co w nim mówią, nijak się ma do Polski. U nas jest nieco inaczej, nie mamy tak wielkich koncernów i producenci nie posługują się takimi technikami, jak tam. Nie znaczy to, że jest u nas dobrze. Kurczaki gnieżdżą się w fermach, nie widząc światła słonecznego, napakowane antybiotykami, stojące we własnych odchodach, za towarzystwo mając żywą bądź nieżywą kurkę-mutanta. Jeśli chodzi o bydło i świnie - nie jestem w posiadaniu żadnych informacji, myślę jednak, że sielankowy krajobraz wypasających się krówek na polance jest właściwy i nie istnieją żadne wielkie fabryki krów czy świń. Mimo że jestem ze wsi, to niewiele wiem o takich rzeczach. Kiedyś chciałam być biotechnologiem, ale stwierdziłam, iż mija się to z moimi przekonaniami. Nie przyczynię się do produkcji sztucznego żarcia tylko po to, by jakaś gruba ryba obijająca się w wartym tysiąc dolarów fotelu zarabiała krocie na ludzkiej śmierci. Bo GMO to w istocie śmierć. Życie w dzisiejszych czasach jest bardzo trudne nie tylko ze względu na spadek intelektualny społeczeństwa, również dlatego, że w galeriach handlowych panuje przepych. Jesteśmy przeżarci, zaopatrzeni po czubek głowy we wszystkie cuda współczesnej techniki. To naprawdę smutne, zważywszy na to, że jeszcze kilkadziesiąt lat temu stało się w kilometrowych kolejkach po bochenek chleba. Kończę już ten temat, ostatnio nie bardzo interesowałam się zagadnieniami związanymi z jedzeniem, dlatego nie potrafię niczego konkretnego wam przekazać. Wczoraj miałam taką wielką ochotę, by coś tutaj napisać. Naprawdę ogromną, pierwszy raz od dłuższego czasu. Po obejrzeniu "Now is good" (zbierałam się do tego kilka dobrych miesięcy, musiałam się duchowo przygotować na ryk i płacz; na szczęście po sesjach z Harrym trochę się uodporniłam i rozbeczałam się dopiero na końcu) zebrało mi się w tej łepetynie sporo myśli związanych z naszym wspaniałym żywotem, jak to zwykle bywa. Krótko mówiąc, film opowiada historię dziewczyny z białaczką, która przestała się leczyć i zdecydowała na śmierć. Zanim umrze, chciałaby zrealizować wszystkie swoje pragnienia wpisane na specjalną listę. Pomaga jej w tym przyjaciółka (gra ją Kaya Scodelario, czyli Effy ze Skinsów; byłam w siódmym niebie, jak zobaczyłam kochanków ze Skinsów (ok, nie byli kochankami w Skinsach, za błąd przepraszam wszystkich!), którzy w tym filmie byli także kochankami, poza tym... uwielbiam Joe Cole'a), później także nowo poznany chłopak. Miłość kwitnie do samego końca, dziewczyna stara się czerpać z życia jak najwięcej, bo wie, że niewiele czasu jej pozostało. Dlaczego ten film okazał się dla mnie taką uczuciową bombą? Ponieważ tylko wyrok śmierci w postaci choroby jest w stanie zmotywować nas do sięgania po szczęście każdego dnia, dawania z siebie jak najwięcej potrafimy, dzielenia się swoją miłością z innymi, czerpania z życia wszystkiego tego, co najpiękniejsze. Z perspektywy osoby mającej przed sobą długą drogę, to wszystko wydaje się wspaniałe, ale trudne do wykonania. Zresztą każdy wie, jak to jest. Bywają lepsze i gorsze dni, takie, w których ciężko nam się zmotywować do zrobienia czegokolwiek, oraz takie, w których wszystko wydaje się łatwe i zaczynamy się starać. I chyba wolę tę gorszą wersję człowieka. Wolę żyć, nie mając pojęcia, czy kładę się spać po raz ostatni. Bo tak jest normalnie, naturalnie. Ostatnio stałam przed lustrem, patrząc na swoje odbicie i powiedziałam sobie: "słuchaj, ty żyjesz". Mimo że moja codzienność nie jest jakaś super interesująca, to cieszę się z tego, ponieważ przede mną stoi mnóstwo możliwości i mam wybór. Każdego dnia mogę uczynić moje życie lepszym, cenniejszym. Gorzej z samozaparciem, którego mi brak... ale zawsze można coś na to zaradzić. Na razie się kuruję. Od ponad tygodnia siedzę chora w domu, już dostaję powoli kota. Brakuje mi świeżego powietrza, znajomych, jakiegoś urozmaicenia dnia. W tym tygodniu mój grafik przedstawia się następująco: rano - śniadanie, tabletki, książka; po południu - książka, tabletki, posiłek; wieczorem - filmy, seriale, obiad, tabletki; w nocy - filmy, seriale, sen. A pomiędzy jeszcze Facebook i Youtube. Ach! Zapomniałam napisać, dlaczego nic wczoraj tutaj nie naskrobałam. Nie wiem, czy też mieliście ten problem, ale u mnie w ogóle wieczorem nie działało Google ani to, co od Google pochodzi, czyli Blogger, YT itp. Bałam się, że usuwają mi wszystkich obserwatorów i całą listę czytelniczą. Gdyby to zrobili, nastałaby internetowa apokalipsa! Na szczęście wszystko wróciło do normy w okolicach godziny 2 AM. Tymczasem kończę, żegnam się i dzielę z wami jednym z moich ulubionych utworów The National:


piątek, 12 lipca 2013

Nieswiadomy przemytnik wiedzy i iluzji.

 june

W trzech słowach: zjadła mnie choroba. Na nic nie mam ochoty, snuję się z kąta w kąt i ciągle piję herbatę, wypluwając płuca. Oczekuję na obiad, który składa się na tost ze srem i podwójnym keczupem. Przygotowanie takiego ogromnego posiłku kosztowało mnie nie lada wysiłku. Jest całkiem smaczny, to chyba przez to, że gdy wyjmowałam wtyczkę z kontaktu, buchnął ogienek. Mam nadzieję, że nic się nie popsuło, wszak to nie moja wina, a jeśli coś faktycznie szwankuje, to zostanę nią obarczona. Tata zaproponował mi pizzę, pierogi lub naleśniki, ale stwierdziłam, że nie chce mi się ruszać buzią, żeby przełknąć coś konkretnego. Chyba że smarki. Smarki zawsze. Taki żarcik kosmonaucik, wcale nieśmieszny. Postęp mojej choroby zawdzięczam Harremu Potterowi, bowiem od wtorku nawala mi gardło, nic więcej, trochę kaszlę i tyle, a wczoraj... obejrzałam dwie ostatnie części HP, płacz i lament, naprawdę ryczałam, jakby mi Voldek zabił psa. Za bardzo się rozczuliłam i masz ci los, rozkaszlałam się na dobre, z nosa leci co jakiś czas, zapchany smarkami jak rura ściekowa papierem toaletowym. Rano miałam jeszcze całkiem dobry humor. Wstałam o dziesiątej, poprzytulałam Easy'ego, ogarnęłam się i powiem wam, że odkurzyłam pokój oraz korytarz, a to naprawdę wiele jak na moją własną, nieprzymuszoną wolę! Trochę potańczyłam, nabrałam po raz sretny ochoty na festiwal czy koncert, mimo że zaliczyłam własny, jednodniowy trip po scenach w Gdyni parę dni temu. Właściwie dzięki Open'erowi jestem chora, ale nie żałuję, naprawdę. Bylem wyzdrowiała do wyjazdu do Hiszpanii. Został tydzień, chyba mam jakieś szanse, prawda? Marzy mi się legnięcie na plaży w pełnym słońcu i kilkuminutowe chlapanie się w morzu, również zwiedzanie przepięknej Barcelony, ku uciesze oczu i duszy. Aktualnie zwiedzam dwór Blackwoodów... if you know what I mean. Tak, spędzam czas z Lestatem de Lioncourt i Tarquinem Blackwood, który snuje opowieści o swoim dzieciństwie w towarzystwie Goblina, jego ducha-bliźniaka, inaczej ich relacji nie potrafię nazwać. Czytam sobie i czytam, i myślę, że mam podobny problem do Quinna - nie nabyłam umiejętności szybkiego czytania, ponieważ każde słowo wypowiadam w całości w myślach. To trochę naciągane stwierdzenie, bo wbrew pozorom aż tak wolno nie czytam, ale z drugiej strony... W taki właśnie sposób skupiam się na powieści. Muszę wam coś oznajmić: jeśli boli was gardło, to koniecznie na noc załóżcie coś ciepłego na szyję. Ja tego nie lubię robić, ale wczoraj stwierdziłam, że nic innego mi szybciej nie pomoże, niż właśnie taka terapia ciepłem. I osiągnęłam zamierzony cel, dzisiaj mnie prawie już to gardło nie boli, za to nasilił się kaszel. Nie lubię być chora, zwłaszcza w wakacje. Przynajmniej aura na dworze sprzyja przeziębieniu, cały dzień na przemian pada i nie pada... Zaczynam już pleść głupoty. Nie pozostaje mi nic innego, niż ruszyć na podbój waszych blogów, bo codziennie gromadzą się i posty, i komentarze, na które z lenistwa nie odpisuję. Myśleć mi się nawet nie chce. Odpowiadając na wasze nieme pytanie dotyczące moich odwołań do dwóch gdańskich szkół: nie dostałam się. Trochę boli, ale zdecydowałam się mieć to w nosie, bo bezsensu mam niszczyć sobie takie piękne wakacje, prawda? Lepiej wykorzystać ten czas produktywniej, czyt. leniąc się przy książkach, internecie, muzyce i filmach. Pełna kultura, rzekłabym. Od czasu do czasu można wyjść do ludzi, ale bez przesady. Lubię spędzać czas sama ze sobą, choć typem samotnika zdecydowanie nie jestem, ale jak człowiek jest do czegoś przyzwyczajony... to trudno mu się odzwyczaić. Luźne stwierdzenie.

poniedziałek, 8 lipca 2013

GDZIE TE HEINEKENY?!

bodaj jedyne zdjęcie sceny (Everything Everything), boleję nad tym
+ Caleb zapożyczony z galerii *-*

Wybaczcie mi, proszę, tę długą nieobecność! Musiałam dojrzeć do tego, by napisać tu posta, wydobrzeć po tym, gdy dowiedziałam się, że niestety nie dostałam się do mojego wymarzonego liceum. Doszłam do skądinąd wspaniałomyślnego wniosku, że na szkole świat się nie kończy, ale i tak żal pozostaje. Nadal staram się o przyjęcie, mimo że jestem na 44 miejscu pod kreską! Tli się we mnie nadzieja i wiara w to, że nie wszystko jeszcze stracone, bo nie uśmiecha mi się być uczennicą gdańskiej jedynki... Do poprawy mojego humoru przyczynił się ten jeden piękny dzień i wieczór na HOF. Przyjechałam tam głównie po to, by świetnie bawić się na koncercie Kings Of Leon, których kocham i ubóstwiam już od wielu lat, ale koniec końców spędziłam cudowny czas również na pozostałych trzech koncertach - Everything Everything (znałam ich dwie piosenki!), Miguel (widziałam koniuszek głowy Rihanny i trochę żałowałam, że nie jestem wyższa i nie mam zoomu w aparacie, ha, ha; nawet jak nie jestem jej fanką, to fajnie byłoby mieć zdjęcie przyćpanej RiRi) & Animal Collective - według mnie rozkręcili się dopiero przy ostatniej piosence... Wróćmy do gościa wieczoru, a mianowicie KOL. Czekałam na nich przez całe cztery godziny w jakimś czwartym czy piątym rzędzie od sceny, miałam obok siebie całkiem fajnych ludzi, z jednej strony chłopaków z (wydaje mi się) Łotwy, z drugiej polskie towarzystwo. Tuż przed samym koncertem KOL, zleciała się chmara ludzi, nawet nie wiem, skąd oni się wzięli, zaczęli się pchać ile wlezie, byleby być przy barierkach. Rozumiem, realia festiwali, ale w takim ścisku, gdzie jest duszno i nie da się oddychać, bo ktoś łokciem ci zgniata płuca, ktoś inny mówi "chyba gniotę komuś cycek", a ty nawet nie wiesz, że to twój... nawet nie można się cieszyć tą chwilą! Jeden z twoich ulubionych zespołów wychodzi na scenę, długo czekałeś zobaczenie ich twarzy, na wykrzyknięcie "love you, Kings Of Leon", zaczynają grać, a ty modlisz się o to, by nie zemdleć i nie zgubić swoich rzeczy... Tak, czekałam na nich długo, pod koniec oczekiwań wyemigrowałam gdzieś do bocznych barierek, a potem stwierdziłam "chrzanić to, chcę się bawić!" i przepchnęłam się do tyłu. Była to najlepsza decyzja, jaką mogłam podjąć. Miałam tam miejsce, mogłam ich nagrywać, cieszyć się, śpiewać, krzyczeć, nie przejmować się niczym, skakać i tańczyć!! Nadal rozpierają mnie emocje, w głowie mam wszystkie piosenki, które moi ukochani bracia zagrali. Mnóstwo osób mówi, że grali z playbacku - ja bynajmniej tak nie sądzę. Uważam, że są takie zespoły, które brzmią niemalże identycznie na żywo, jak i na taśmie. Dla festiwalowych wyjadaczy też nagłośnienie było do kitu... ja nie mam aż tak wygórowanych wymagań, dla mnie było idealnie. Postarali się na sam koniec, to najważniejsze. Nawet jeśli nie mieli takiego dobrego kontaktu z publicznością i grali z początku trochę na odczepnego, to nie żałuję tych pieniędzy i nie żałuję swojej obecności na tym koncercie. Będę bardzo miło to wspominać. Po powrocie strasznie mi szumiało w głowie, śmierdziałam fajkami i moje włosy po rozpuszczeniu wyglądały niczym włosy afrykańskich dzieci, ale miałam ochotę na więcej. Ugh, dla mnie ten koncert powinien trwać parę godzin dłużej... Teraz czas powrócić do życia. Festiwalowej opaski nie zdejmę chyba do końca wakacji! Jutro zamierzam wybrać się na zakupy, coby nie stracić kontaktu ze światem. Ostatnio weszłam w posiadanie maxi skirt, którą kocham całym swoim serduszkiem, mimo że to tylko ubranie. Zobaczymy, jak się sprawuje poza przymierzalnią. Jest ciut za długa, przydałaby jej się wizyta u krawcowej w celu skrócenia o mniej więcej dwa centymetry. Jutro ją wypróbuję, wypiorę i zaniosę do poprawki, wezmę też moje spodnie jeansowe, żeby też je skrócić i naprawić zamek. Takie moje plany. Miłego wieczoru życzę wszystkim! Piszcie, co u was, jestem bardzo ciekawa, jak mijają wam wakacje!