niedziela, 24 lutego 2013

breeding desperation

 cześć, pies

Unfortunately moja twarz jest nieosiągalna, error, error, zbyt mało światła, error, error, zbyt mało chęci na słocie. Dzisiejszy dzień miał być beznadziejny i po trosze taki był, ale nie załamujmy się, wszystko przed nami. Okay, cofam to, przecież jest niedziela, a po niedzieli następuje poniedziałek i tym razem budzik nie zadzwoni o godzinie dziesiątej, tylko o szóstej dwukropek trzydzieści. Tak, to smutne, nawet bardzo, zważywszy na fakt, że nie mogę włączyć dobrego filmu i siedzieć z nim do, powiedzmy, drugiej w nocy. Zamiast tego dokończę film "Delikatność", bo zostało mi pół godziny (jak Internet wam szwankuje w nocy, to wiedzcie, że coś się dzieje!), a potem oddam się w objęcia mojego dobrego przyjaciela Morfka. Trochę się denerwuję jutrzejszym dniem, bo może się on okazać gwoździem do mej trumny. Przyznaję się bez bicia, że doszłam do sto dwudziestego pytania w książeczce do bierzmowania i zdezerterowałam... Wszyscy mi mówią, że księdza się przekabaci, że powie się mu co nieco i odpuści, ale wolałam się chociaż trochę, tak ociupinkę zabezpieczyć. Nie szkodzi, że to, co się zakuje, od razu z głowy wylatuje, ja się staram pokazać, że jestem dobrą chrześcijanką i że pragnę więcej się dowiedzieć! A tak, to prawda, nie wiedziałam, że... że Kościół Chrześcijański to owczarnia! HA! Zaskoczeni?! No właśnie, teraz liczę na to, że ksiądz mi da takie niewinne pytanie o... dziesięciu przykazaniach, mhehehe. Poza tym jutro może się okazać kolejnym wygiętym gwoździem do trumny, ponieważ stanie się oczywiste, że zostało niewiele czasu do egzaminów gimnazjalnych i że w mojej głowie zieje taka sobie duża pustka z odrobiną płynu mózgowo-rdzeniowego. A że nie chcę sobie psuć humoru, to może powrócę do przemasakraszczupłej Audrey Tautou i jej obrzydliwego Szweda. Kto lubi połączenie przemasakraszczupłej Francuzki i obrzydliwego Szweda, niech zamknie okienko, ochłonie i wróci z uśmiechem na twarzy. A nuż mi się po tej końcówce odmieni i polubię to połączenie. :) Dobranoc!

piątek, 22 lutego 2013

WAKING UP

 bo wiecie... słocie o drugiej w nocy zobowiązują

Zalatuje tu u mnie nudą i monotonią, piszę same bzdury, prawda? Ale mi się podoba. Lubię informować tę setkę osób wchodzącą codziennie na mojego bloga, że siedzę sobie na drewnianym krześle z turbanem na głowie, bo dopiero co umyłam włosy dwoma szamponami (siarkowym i aloesowym) i nałożyłam na nie maskę z Biovaxa, a teraz je kiszę. Tak, wcześniej natomiast postanowiłam wygotować butelkę po Seboradinie, a jako że ostatnimi czasy kiepska ze mnie kucharka, to mi się butelczyna skurczyła i w końcu musiałam ją wyrzucić do plastików. Chlip. Teraz muszę zdobyć butelkę z atomizerem! Ale koniec o włosach, i tak nigdy nie będą ładniejsze, muszę się z tym pogodzić. Jestem masochistką, nie potrafię się dobrze obchodzić nawet z włosami. Chlipdwa. Do tego pojawiły mi się koszmarne problemy skórne, nie wiem, jak się pozbyć tego cholernego trądziku... Tyle syfów! Chyba będę to traktować mydłem antybakteryjnym kilka razy dziennie... Zastanawiam się też nad kupnem Effaclar Duo, ale górna warga mi się unosi, gdy patrzę na cenę... Chociaż moje krople do oczu też jakoś tyle kosztowały, to może jednak nie byłoby szkoda... A że by się przydało niejeden raz... Ech, już i tak tyle mam kosmetycznych planów i zamysłów, że to głowa mała. Miałam się podzielić z wami moim rozgoryczeniem, ponieważ kończą mi się ferie i od jutra muszę wkuwać pytania na bierzmowanie. Chyba nie muszę wspominać, jak bardzo mi się nie chce i jak bardzo chcę się cofnąć w czasie do piątku dwa tygodnie temu? Mogłabym w tym domu hodować dupsko jeszcze kolejne dwa tygodnie, nie obraziłabym się, gdyby ktoś wpadł na pomysł przedłużenia ferii. Mimo że nie cofam się w czasie, to chyba cofam się w rozwoju, a to dlatego, że przypominam sobie disnejowskie bajki i jem jogurty z kolorowymi drażetkami i kopciuszkiem na opakowaniu z Biedronki... Tak, dzisiaj obejrzałam Małą syrenkę i Lilo i Stich. Zawsze lubiłam Lilo, bo jej imię jest podobne do mojego, a poza tym ma takie śmieszne skośne oczy, które nie wyglądają ani trochę naturalnie (zdałam sobie dzisiaj z tego sprawę). Na dzisiejszy wieczór też planuję sobie takie odświeżanie pamięci. W głowie pojawia mi się Anastazja Romanowa i pierwsza część Małej syrenki, to chyba te dwa typy mnie najbardziej fascynują. Stwierdzam, że bajka Anastazja w niektórych momentach potrafi dziecko przestraszyć, a to wszystko przez te zielone chochliki (dobrze pamiętam?), które w którejś scenie zepsuły tory i pociąg wiozący Anastazję spadł w przepaść... i przez tego facecika z okropnymi ustami (a tak na marginesie, to agent Bąbel z Lilo i Stich ma przerażająco wielkie murzyńskie wary), który pragnie zabić (tu też nie jestem pewna) Anastazję. Nie wiem, naprawdę nie wiem, czy psuć sobie humor bajką, czy no-name dramatem, na który też mam ochotę. Dzisiejszy post to jeden wielki spam, możecie go nie czytać (jakbyście tego już nie zrobili...) i cofnąć się parę lat wstecz, tam są naprawdę genialne posty. Ostatnio przeczytałam na moim blogu, że "osiągnęłam satysfakcjonujący mnie stan umysłu i nie chcę się już zmieniać przynajmniej przez parę lat". Absurdy, same absurdy. Wiecie, mam szesnaście lat, a wyglądam co najmniej na dziesięć, how is it possible? Albo to zdjęcia mnie odmładzają, albo mam jakieś omamy.

środa, 20 lutego 2013

On jest lza zawisla w mej duszy na zawsze...

 bo spadł wczoraj śnieg

Tak, mogę oficjalnie ogłosić, że jestem wielka (i NN też)! Nie spałam wczoraj dokładnie 32 godziny, a to dlatego, że zrobiłyśmy sobie z NN maraton Harrego Pottera, czyli 20 godzin filmów i 5 godzin przerw. I mimo że przez jakieś cztery części nawijałyśmy ze sobą, a film tam grał gdzieś w tle przez większą część tych rozmów, to później się wciągnęłyśmy (przynajmniej ja). A ostatnia część, której w ogóle wcześniej nie oglądałam, pobiła wszystkie pozostałe na łopatki, ba, nawet pobiła końcową scenę w książce na łopatki, bo była nieporównywalnie bardziej spektakularna. Nie umniejszyła jednak mej miłości do Harrego, wręcz przeciwnie. Pomyślałam sobie, że Harry to taki kryminał z dużą domieszką magii, bo we wszystkich częściach była zagadka do rozwiązania, było poszukiwanie dowodów i walka dobra ze złem, jak to w każdym kryminale bywa. Teraz między jedną piosenką Buckleya a drugą mam w głowie soundrack z Harrego i nie mogę się go pozbyć. Pewnie przez to tu jestem i przez to słucham piosenki, która nie pozwala mi spać przez parę dni. I na niej też pozwolę sobie zakończyć dzisiejszy krótki post, bo nie chce mi się nic innego pisać. Spałam szesnaście godzin i to chyba nie dość czasu, by zregenerować wypalone komórki. Przez ten brak snu mam pięć razy więcej syfów na twarzy, więc pamiętajcie, nie róbcie tego w domu!


niedziela, 17 lutego 2013

bittersweet

 znacie nas

Jestem niewyobrażalnie beznadziejnie zakochana w Jeffie Buckleyu, a raczej w jego twórczości, czyli płycie o tytule Grace. Trwa niecałą godzinę, a ja od paru dni nieustannie klikam w przycisk "replay", bo mnie tak cudownie uspokaja na początku, później podnosi ciśnienie, a na końcu wprowadza w stan delikatnej melancholii. Kupuję to, kurdełkę. A tak to sobie wegetuję dzisiaj... bowiem szaruga na dworze doprowadziła mój mózg do samobójstwa i uśpiła zmysły. Rano było jeszcze, jeszcze - doczytałam Czystą Krew do końca, zadumałam się nad zakończeniem sekundkę i sięgnęłam po "Igrzyska śmierci". Mam ochotę pokręcić nosem. Nie lubię... stop... nie cierpię tekstu napisanego w czasie teraźniejszym, doprowadza mnie to do białej gorączki i sprawia, że wszystko mi się tak topornie czyta, a fe. Ale przebrnęłam przez pięćdziesiąt stron (proszę tego nie komentować) i z niemałym trudem, powoli staram się pogodzić z tym stylem, no i z historią, która trochę mnie intryguje, a trochę nuży... Zobaczymy, co z tego wyniknie. Wybrałam tę pozycję nie bez przyczyny - ma mało stron, więc nawet jak będzie nudna, to czytanie jej nie potrwa długo, no i jest tak gorąco polecana przez Karolinę, że muszę wypróbować to na własnej skórze (bądź mózgu, jak kto woli). Trochę mi smutno, że zmarnowałam ponad godzinę na oglądanie trzech odcinków Master Chefa. Tak, trzech, bo jak trafiłam na pierwszy, to była końcówka, drugi obejrzałam w całości, a trzeci tylko początek. Takie buty. A że fanką kuchni jestem (jednak nie tak, jak moja mama), to jutro sobie przyrządzę babeczki cytrynowe. To będzie moje drugie podejście do nich, tym razem z innego przepisu. Mam nadzieję, że nie wyjdzie chrupiący gruz, jak ostatnio. Wish me luck. Wczoraj, tj. w sobotę, wybrałyśmy się z dziewczynami do Oliwy na wystawę mojej siostry. Jestem kiepskim nawigatorem, przyznam szczerze. Przez parę tygodni słyszałam tylko "to w Pałacu Opatów, w Pałacu Opatów, TAM NA DOLE; wiesz, w środku Parku Oliwskiego", no to sobie myślę "idziemy do parku". Wyszłyśmy z dworca, trochę ciemno. Przez głowę przelatuje mi: jak w Harrym. Mówię do dziewczyn, że zaraz wyjdzie Dumbledore ze swoim przyrządem i zgasi wszystkie lampy, a potem zostawi rodzinie mieszkającej w którymś z tych strasznych domów dzieciaka z tajemniczym listem do Petunii. Odpowiednio ubarwiłam swoje słowa, ma się rozumieć, nie pamiętam ich dokładnie. Jakoś doczłapałyśmy się do bramy Parku Oliwskiego i weszłyśmy w tą dziką ciemność... przy okazji dowiedziałam się, że palmiarnia nie jest pomieszczeniem do palenia, tylko do oglądania PALEM. Mój światopogląd został zachwiany. I tak sobie stanęłyśmy przed Pałacem. Nie, tam nie było żadnych drzwi, nic, żadnych tłumów - nic... Patrzę - jacyś ludzie z ulotkami, myślę - pewnie promują wystawę. Piętnaście minut i dziesięć smsów informacyjnych później trafiłyśmy na miejsce, przy okazji obchodząc park dookoła. Co do samej wystawy, to było kameralnie. Nie spodziewałam się tłumów, zresztą pomieszczenie było naprawdę malutkie, wypełnione w całości. Prace, ach, prace - bardzo mnie uwiódł bawół lub żubr, albo inne rogate i owłosione zwierzę przedzielone na pół, a między dwiema częściami cielska takie sobie zwinięte jelito, długie i, bo ja wiem, cienkie. Tytuł - "Ciągłość życia". Przepadłam. Gdybym zmieniła kolor ścian w swoim pokoju, ta praca idealnie nadawałaby się na którąś z moich skąpo urządzonych ścian. Może się kiedyś uśmiechnę do autorki, to mi przyrządzi reprodukcję, hłi, hłi. Na zakończenie chciałabym wam się pochwalić moimi nowymi nabytkami kosmetycznymi, żywnościowymi i, bo ja wiem, ciuchowymi, choć ciuch to nie jest. Słyszeliście o promocji Biedronki na żele pod prysznic Original Source? Jak nie, to wam mówię, a raczej piszę. Jako że ostatnio mam szał na prysznicowe akcesoria, zaopatrzyłam się w parkę - malinowo-waniliową i paprykowo-pitajową (czyli z owocem pitaja). Autentycznie uzależniłam się od połączenia maliny z wanilią, to tak cudownie pachnie! Nie przeszkadza mi fakt, że po wyjściu z prysznica ten zapach się gdzieś ulatnia, a na skórze zostają tylko marne szczątki, bo zawsze po wysuszeniu się naoliwiam. Także jak ktoś uwielbia takie zapachy, to mykać do Biedronki (parka kosztuje 11 zł, osobno ok. 6-10 zł za sztukę w Rossmannie)! Ten drugi jest ostrzejszy, trochę męski, ale nie do końca, też mi przypadł do gustu. Dzisiaj natomiast miałam chcicę na waniliową herbatę. Przy okazji wieczornych zakupów, wzięłam opakowanie Dilmah jabłko, cynamon i wanilia (u nas ciężko dostać większość smaków, więc to była próba ocalenia marzenia). Wypiłam, posmakowało, ale rewelacji nie ma. Jak ktoś lubi cynamon z jabłkiem, niech bierze, ale wanilii tu w ogóle nie czuć. Aż mam ochotę wycharkać "grr". Na pocieszenie pochwalę się tym zakupem ciuchowym, który ciuchem nie jest, czyli daaaawno wspomnianym plecakiem - klik, klik. Czekałam długo, tyle, ile zwykle czeka się z najtańszymi przesyłkami, ale warto było, bo już mam dość swojej wymęczonej torebki, która burzy moje poczucie estetyki. A taki dodatek jak znalazł do zimowej parki i do wiosenno-jesiennej parki, w którą mam nadzieję zaopatrzę się jakoś w kwietniu może. O ile będzie dostępna w sklepach, w co śmiem wątpić, więc chyba na wstępie powinnam się porządnie wypłakać i mieć nadzieję, że może na jesień mi się trafi... Takim oto sposobem nastała niedziela, zwana Dniem Pańskim. Żegnam się z wami, kochani, i idę obejrzeć film. Dziękuję, że jesteście tutaj i że was ostatnio przybyło! Aż się cieplej na serduchu robi, serio.

czwartek, 14 lutego 2013

moralny pogrzeb, kurde

 wrześniowy bardzo ciasny kadr

Nie, nie będę dzisiaj miła. Będę miałka i liryczna do bólu stawów, może nawet będziecie mieli dość tego pokazu żałosnej pseudointeligencji. Mam to, oględnie mówiąc, gdzieś. I nie pokaże wam dzisiejszej facjaty, bo moja łysa łepetyna mi nie pozwala na roztaczanie pożal się drogi Boże marnego uroku osobistego, którym się wszyscy zachwycają (co, może nie?). I wiecie, tak mnie wzięło na walentynkowy post. Jeżeli jeszcze nikt nie wie, że dzisiaj mam imieniny, to niech się dowie, choćby stąd, że tu piszę właśnie w tej chwili. Nietrudno zauważyć, że jest mi zwyczajnie smutno, bynajmniej nie dla tego, że nie mam pary do gitary (a może z gitarą? Gdzież cię nogi poniosły, drogi Pe kropka?), tylko dlatego, że mi życie leci. Tak sobie myślę, że na stare lata z upływem czasu nie będę się raczej liczyć, w pewnym wieku już nie przystoi. Hola, hola, jeszcze niedawno grzałam dupsko na wyspie Lesbos... wróć, co ja gadam, w pięknej, słonecznej Chorwacji, z krabami i błękitną, przejrzystą wodą Adriatyku, a tu już Walentynki, zaraz Dzień Kobiet, jeszcze bierzmowanie i Wielkanoc?! KOLEJNA?! Absolutnie nie mam nic do Wielkanocy, ale czy to aby nie za szybko? Czasami cieszę się z tego upływu czasu, bo wiem, że wraz z nim skończą się jedne z gorszych lat mojego życia szkolnego, czytaj gimnazjum. Nie, nie chcę tego okresu dobrze wspominać. Budynek mojej szkoły będzie mi zawsze przypominał najgorszy smród, jaki musiałam znosić przez cały czas trwania przerwy międzylekcyjnej. Mogę z ręką na sercu oświadczyć, że ludzki pot nie jest mi obcy, a także, że jest wiele jego odmian, czego rozwinąć się nie ośmielę. Będzie mi przypominał salę numer jedenaście z dziurą dziesięć iks dziesięć centymetrów, której nikt nie ma ochoty załatać, a także zawartość sali numer jedenaście, czyli przepiękną i z całym bagażem emocjonalnych wynurzeń bądź wynaturzeń panią Ka bez kropki. Amy Winehouse do tej atmosfery grozy i rozpaczy nie pasuje, ja tu bym na podkład wybrała raczej, bo ja wiem, Slayera z jego najgorszym, dającym po uszach i duszy kawałkiem, którego z racji mojej ogólnodostępnej boskości nie znam. Aż mnie korci, żeby napisać "noh8". Chciałam też wtrącić, że to nie tak, jak myślicie - nie jest mi źle w domu, nie jest mi źle w moim towarzystwie najfajniejszych koleżanek ever, nie jest mi źle z niektórymi nauczycielami w pogrążonym w brudzie PG w Pszczółkach. Po prostu nie czuję tej miłości. Mam czasem wrażenie, że w ciągu tych trzech lat niemalże zapełniłam beczkę goryczy przez te pogadanki pani dyrektor, ćpuńskie refleksje i wystąpienia, niesprawiedliwość i chamstwo w stosunku do uczniów. Nie, ja rozumiem nauczycieli, że im się nie chce być uprzejmym, że zawsze pragną zdeptać nasze racje, ale ten zawód ma to do siebie, że osobiste odczucia powinno się schować do szafki nocnej, kuchennej, łazienkowej i obiektywnie rozpatrywać problem. A naprawdę rzadko się zdarza taka sytuacja. Może jestem niesprawiedliwa, nie wiem. Nie jestem w stanie posunąć się do napisania kolejnego słowa na temat szkoły, bo są ferie, a ja obiecałam sobie zero myśli o niej. Jestem zbyt ostra, tu nie jest aż tak najgorzej, ale nie jest też wybitnie dobrze, o czym świadczą powyższe gorzkie słowa. Ale przecież jestem dziś niemiła, to mogę rzucać mięsem. Mogę, prawda? Czasem takie psioczenie oczyszcza organizm z negatywnych uczuć. Nawiązując do święta zakochanych... czy to nie komercha pełną gębą? Powinnam to obchodzić czy nie? Może jeszcze z moim psem, rodziną w komplecie? Kurczakiem na stole, bo kurczaka kocham za jego cudowny smak? Wiecie, według tej logiki wszystkie wykwitłe na fasadach budynków plakaty w odcieniach czerwieni i różu powinny też uwzględniać miłość do zwierząt i rzeczy nieożywionych typu jedzenie, telefony komórkowe, muł rzeczny, skały, żele pod prysznic, majtki... Ale widziałam, że krakowskie schronisko zareklamowało swoich trzech pupilów i postanowiło zrobić sobie akcje "są walentynki, weźcie psa do pierzynki". Dobry chwyt, mi się podoba. Proszę państwa, jako zagorzała zwolenniczka przedstawiania swojego zdania w Necie, napiszę wam co nieco o moich spostrzeżeniach, bardzo odkrywczych zresztą, serio: każde święto się skądś wzięło. Celebrujemy istnienie bobasów (chciałoby się powiedzieć: by-passów, bo dzieciaki czasem doprowadzają rodziców do zwątpienia, wyczerpując baterie i powodując zawał, a czasem są takie słodkie, że aż chronią przed tym całym syfkiem i pielęgnują serduszko z należytą uwagą), celebrujemy walkę feministek z ogniem. Jest święto chłopów, masturbacji, czekolady i przytulania, ba, jest nawet "Dzień Singla", dokładnie piętnastego lutego! A ja sobie myślę, że czasem dobrze tak świętować. Bo to nasze, takie ludzkie, podniecanie się, obopólne lizanie sobie tyłków i napędzanie gospodarki podczas zakupów czekoladek w kształcie serca, torcików z Biedronki w kształcie serca, kartek okolicznościowych (ach, 500 Days Of Summer: "roses are red, violets are blue... fuck you, whore!" - wybaczcie te niedopuszczalne przekleństwa, skojarzyło mi się, musiałam, to nie byłam ja), biletów na kolejny komedio-dramat wypuszczany cyklicznie z podobną obsadą aktorską, nieco zmienionym scenariuszem, dla mas, dla kasy, dla sławy (like it). Coś jest w tych świętach. Pewnie pieniądze. Wesołych Walentynek, kochani. Lubię je, naprawdę je lubię, może kiedyś uda mi się złapać staroświeckiego dżentelmena, który spędzi ze mną wieczór czternastego lutego na rozmowie i piciu wina, co poskutkuje wybuchem uczuć, może też swoistych feromonowych petard. Trochę sugestywnie, szaleję. Aż mi się po tym poście humor poprawił, mówię wam. Przypomniało mi się, co mi ostatnio mama powiedziała: "dzisiaj nie ma starych panien, dzisiaj są singielki". Sentencja idealna. Lecę obejrzeć dramacik z Emmą Watson, czyli The Perks of Being a Wallflower. Tego mi trzeba o pierwszej w nocy, plus toalety, bo herbata okazuje się nadzwyczaj moczopędna... Teraz oczekuję tylko komentarzy w stylu: "początek był niezły, a potem nastąpił rozpad i związek uległ rozdrobnieniu, a następnie całkowitej degradacji, no ale gratuluję dobrego gustu filmowego, mademoiselle Lili. Proszę, nie pisz więcej takich postów". Wiecie, jak was kocham. Enjoy.

wtorek, 12 lutego 2013

wlochata, ciezka i brzydka

 uroczo

Jestem jeszcze pod wpływem emocji spowodowanych zakończeniem książki "Trafny wybór". Nie spodziewałam się tego, chociaż wiedziałam, że katastrofa jest nieunikniona - coś w końcu musiało ich wszystkich kopnąć zdrowo w dupska. Ale w sumie, czy to nie tragedie sprawiają, że ludzie się do siebie zbliżają? Czasem następują kolejno, czasem samotnie, ale jednak prowadzą do zgody, choć też nie zawsze. Taka luźna refleksja. Ostatnio ogarnął mnie pseudoartystyczny nastrój, jednak po napisaniu wczorajszej rozprawki stwierdziłam, że otworzył odrzwia mego mózgu i wyszedł w siną dal. Nie wiem, czy tęsknię, trudno to określić. Prawdę powiedziawszy, rzadko tu bywa. Dzięki temu dochodzimy do zaskakującej konkluzji: tak, powinnam tęsknić. Jem piątego cukierka. Kolejne pięćdziesiąt kalorii, może nie?! Byłam dzisiaj u dentysty i w ciągu tego roku nic nie zdołało zniszczyć moich pięknych plomb. Jestem taka z siebie dumna, że mam zdrowe ząbki! W nagrodę zjadłam chipsy, które przyprawiły mnie o mdłości i zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę mi nie smakowały. Czas rozstać się ze złudzeniami, chipsy nie są dobre w nadmiernej ilości, oj, nie. A wczoraj, cóż to było wczoraj! Chyba pierwszy raz w życiu poczułam gorąco rozlewające się po moim żołądku zaraz po wypiciu herbaty. Świetne uczucie, naprawdę, jeśli ktoś nie próbował, polecam! Trzeba być tylko głodnym, to chyba jedyny warunek. Poszłam za radą Anonimowej i obejrzałam "Co gryzie Gilberta Grape'a". Byłam taka zaaferowana wyglądem młodego Deppa, że go zaczęłam podziwiać. Naprawdę przystojny był z niego gość. Teraz mi się nie podoba, ale wtedy... i te rude włosy... i ta dziewczyna u boku. Pasowali do siebie, serio. A DiCaprio zagrał wręcz fenomenalnie, nic dodać, nic ująć. Widzicie, jaka jestem beznadziejna w zachwalaniu wszystkiego wokół? Już przestaję, nie martwcie się. Na koniec zaserwuję wam suchar dnia, który usłyszałam od taty: "i papież powiedział papa".

niedziela, 10 lutego 2013

ticket to... KOL!

it's mine, hell yeah!

Chciałam się wam pochwalić moim szczęściem. Oficjalnie mogę powiedzieć, że w lipcu powitam z pompą Jareda i resztę zespołu w Gdyni (swoją drogą na tym bilecie jest napisane "Gdynii" i zastanawiam się, czy to pomyłka, czy pisał to jakiś dyslektyk). Dodam, iż III LO w Gdańsku wysyła maile dokładnie czwartego lipca z informacją, czy kandydat (czyli ja) dostał się do tej szkoły, czy nie. I jeśli się dostanę, to już w ogóle będę świętować na całego. A jeśli nie, to będę topić smutki w łzach szczęścia spowodowanego ujrzeniem Kings Of Leon na żywo, co jest kompletnym absurdem, pomyłką i paradoksem w jednym. Właściwie nie jestem aż tak podekscytowana, jak można wywnioskować z tego, co tutaj napisałam, bo jest luty i ciężko, żeby emocje mną zawładnęły w stu procentach. Niemniej jest mi dobrze z faktem, że ja też pierwszy raz w życiu pojawię się na dużym koncercie, festiwalu, nawet jeśli będzie to tylko jeden wieczór wyrwany z rzeczywistości. Ach, byłam dzisiaj w odwiedzinach u dziadków. Odkąd wyremontowali ulice na Euro, Gdańsk nocą wygląda naprawdę uroczo, z milionami świateł, nie tylko w oknach, z tą bursztynową kopułą, na której wykwitł śnieg, z nowym wiaduktem (czy co to tam) koło Galerii Bałtyckiej... przyjemnie się tak jedzie samochodem. Lubię rodzinne spotkania, zawsze się porozmawia na przeróżne tematy, odpocznie od przytłaczającej rzeczywistości i tych wszystkich identycznych gęb spotykanych w szkole (bez urazy), nawet jeśli tylko przez trzy godziny. Czuję, że rodzina to naprawdę ogromny skarb i trzeba się o niego troszczyć. Miło słyszeć zapewnienia mamy, że będzie mnie odwiedzała w przyszłości, jeśli się daleko wyprowadzę, że będzie rozpieszczać wnuki. Miło słyszeć od dziadka pochwały i opowieści o dawnych czasach. Miło się z nimi wszystkimi pośmiać ze sprośnych żartów. A w ogóle to jutro wstaję o dziesiątej, może nawet ustawię sobie budzik, bo tak mi szkoda tracić dnia na spanie... ile można spać?! Tylko jedna osoba zauważyła ten nowy image bloga. Czy to dobrze, czy źle, nie mi oceniać. Osobiście nie podoba mi się tylko rozmiar czcionki poniżej posta, którego nie mogę zmienić, bo inaczej cała czcionka w poście się powiększy, a nie podoba mi się taka duża. Lubię te paski, kojarzą mi się z pościelą... Zawsze to lepiej niż walenie, które chciałam ustawić. Ale pomyślałam, że mogłyby być zbyt sugestywne...

sobota, 9 lutego 2013

nudziarstwo

Dotrwałam do ostatniego dnia Challengu i dzisiaj oficjalnie mogę się z nim pożegnać. Dzień przeleciał mi przed oczami, głównie dlatego, że wstałam o dwunastej. Powiało nudą. Poczytałam trochę "Trafnego wyboru", zaprowadziłam porządek w moim pokoju i przy okazji odkryłam, jak bardzo można zapaskudzić bebechy odkurzacza różowym tonerem. Kto w ogóle wciąga odkurzaczem toner?! Teraz mam różowe palce... Nie czuję się z tym lepiej. Obejrzałam też w nocy film z Miley Cyrus, taki odmóżdżający, a po udanym sprzątaniu "Coco Chanel", bo lubię tę ekranizację, Audrey Tautou jest naprawdę przepiękną aktorką! Czuję, że przez te ferie zjem tonę albo i więcej żarcia, przy okazji przytyję tysiąc kilogramów i urośnie mi zaledwie milimetr włosów na głowie, bo wyrządzam im wielką szkodę moją beznadziejną dietą. Jestem znużona, czuję się brudna, chyba ucieknę pod prysznic... Miałam zrobić jakąś chwilę relaksu w wannie, ale wychodzi na to, że mi się po prostu nie chce. Syndrom leniwca, to jest to. Obok mnie piętrzy się stosik papierów do przerobienia, jakieś testy gimnazjalne z zeszłego roku i rozprawka... o książkach? Hej, kiedyś już pisałam rozprawkę o książkach! Ale na inny temat... A to pech! Tak bardzo mi się nie chce, mamo. Szkoło, odejdź. Nie napiszę nic więcej, tylko pokażę wam, że nie mam psa, tylko kłębek czarnych włosów z brązowymi oczami i nosem. Mój Easy aka Syriusz.


piątek, 8 lutego 2013

historia o tym, jak stalam sie lysa

(po/przed, jakoś mi się pokićkało z kolejnością...)

Jeżeli mam być szczera, z tym krótkim włosiem czuję się niemalże naga. Zostałam pozbawiona cząstki mnie! Tłumaczę sobie, że to dla dobra moich końcówek, że przecież były bardzo zniszczone i potrzebowały radykalnego cięcia, ale nic do mnie nie dociera, tak bardzo jest mi smutno... Żartuję. Niedługo się przyzwyczaję do krótkiego warkocza, a wspomnienia o włosach muskających plecy w okolicach łopatek już nie będą dla mnie bolesne jak dziś. Nie zmienia to faktu, że w tej chwili czuję się głupio, a pojutrze muszę wyjść z domu i pokazać całemu światu, jak koszmarnie się przedstawia moja facjata w otoczeniu krótkich włosów. Abstrahując od mojego dzisiejszego zmartwienia, jestem przepełniona szczęściem z powodu rozpoczynających się ferii zimowych. Nareszcie sobie odpocznę! I zaczęłam czytać "Trafny wybór" Rowling, od pierwszej strony mnie intryguje i wciąga, czuję, że to będzie dobra lektura na weekend. Mam mnóstwo rzeczy do zrobienia tego wieczoru, zapewne dokończę jutro, bo szczerze mówiąc, nie chce mi się tego wszystkiego robić. Zrobię tylko dekupaż (zabawne, nawet przeglądarka mi nie podkreśla tego słowa na czerwono), nawet mam już wyciętych parę kwiatków z papieru ryżowego, który ukradłam siostrze. Chyba nie będzie się na mnie gniewać.

Czujecie to? Przedostatni dzień Challengu, koniec tych nudnych postów, nadchodzi mój czas! A przy okazji zmiana wyglądu bloga. Będzie jeszcze gorzej, obiecuję. Za co jestem najbardziej wdzięczna? Za to, że żyję i że zostałam wychowana w takiej wspaniałej rodzinie. Zawsze sobie myślę, że niektórzy nie mają tyle szczęścia, co ja, dlatego powinnam doceniać wszystką dobroć otrzymaną od Boga. I doceniam, naprawdę, nawet jeśli nie pokazuję tego zbytnio. Jestem wdzięczna moim rodzicom, że postanowili mnie wychować w zgodzie ze swoją wiarą i przekonaniami; że nie kłócą się prawie wcale i w domu panuje przyjemna atmosfera, pomagająca mi i mojej siostrze prawidłowo dorastać. Obie dostajemy tyle miłości, ile możemy dostać, pomimo wielu sporów i nieporozumień między nami a rodzicielami. Mi jest tu dobrze i nie chciałabym żyć nigdzie indziej, z nikim innym. :)

Zauważyłam, jak bardzo moja klawiatura została wczoraj zdewastowana przez białą farbę. Niedobrze. Chociaż te parę kropeczek dodaje jej szyku. Biało-czarna rzeczywistość laptopa. Na koniec zarzucę wam Deerhunterem, bo dzisiaj mnie Jakub natchnął do słuchania tegoż zespołu. Enjoy.


czwartek, 7 lutego 2013

Day 28

Kolejny niedopasowany do mnie temat. Jak już nastąpi ta wiekopomna chwila, kiedy zacznę się nudzić do tego stopnia, że sięgnę po papier i ołówek bądź długopis i zacznę kreślić jakieś bohomazy, to później wszystko albo zmazuję, albo wyrzucam do kosza. Ale udało mi się znaleźć kilka takich perełek, najczęściej są to... serduszka, bo uwielbiam rysować serduszka. Taka ze mnie niepoprawna romantyczka, że nawet wyznaję miłość papie(ż)rowi. Łapcie moje doodles.

Casparowe serduszko.

 Nie ogarniesz...

 A to niedawno znalazłam i szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, jaka jest geneza powstania tej twarzy...


Tak się przedstawia moja szkolna kolekcja. Jutro idę do fryzjera. Trzymajcie kciuki, żeby niczego nie zniszczył, a poprawił. Miłego przedferiowego (kto ma, ten ma!) piątku!

środa, 6 lutego 2013

wishlist maybe?

Ile razy w ciągu trzydziestu dni można pytać o marzenia we wszelakiej formie? Jak się okazuje, wiele razy. Już pisałam wam, że na tego typu pytania raczej nie odpowiadam, bo marzenia należą do nas i niewielu ludziom się o nich mówi. Ale postanowiłam podzielić się z wami dwoma bardzo przyziemnymi sytuacjami, które mi się marzą i o których na pewno niejeden raz rozpowiadałam na łamach mojego bloga. Cóż, pierwszym takim marzeniem jest ukończenie gimnazjum z jak najwyższym wynikiem i dostanie się do Topolówki. Następnym marzeniem tego typu jest zdanie matury najlepiej, jak mogę, i dostanie się na Uniwersytet Jagielloński w Krakowie, po którym będę mogła robić to, co mi się podoba, za wysoką płacę. Tak, to zdecydowanie by mnie usatysfakcjonowało jakoś do dwudziestego piątego roku życia. Nie są to może moje największe marzenia, ale te pomniejsze, o których powinnam była wspomnieć parę bądź paręnaście postów temu, jednak z jakichś powodów nie wspomniałam (pewnie dlatego, że nie chciało mi się myśleć - jakież to proste). A teraz przejdźmy do bardziej przyjemnej części dzisiejszego posta, a mianowicie...


Nie mogę się powstrzymać i muszę zrobić rozpiskę rzeczy, których potrzebuję do wakacji, głównie po to, by zaspokoić swoje pragnienie posiadania. Moja lista będzie naprawdę krótka, za to nieco kosztowna, bo pójdą na to wszystkie moje pieniądze. Nie na wszystko, ponieważ niektóre rzeczy (na przykład kocyk z zeszłego postu) zostaną wyprzedane i zapomniane. Ale nie przejmuję się, bowiem mam rozpisany plan strategii na najbliższe miesiące i oczekuję pomyślnego rozwiązania.

Samsung Galaxy Ace 2, planowany zakup: kwiecień 2013, oczekiwana cena: 800 zł, kolor: jak na zdjęciu!

Conversy (a jakżeby inaczej...), planowany zakup: przed wakacjami, oczekiwana cena: 200-250 zł, kolor: jak na zdjęciu bądź taki, który mi wpadnie w oko.

Vansy, planowany zakup: przed wakacjami, oczekiwana cena: od 130-250 zł (zależy, czy będą przeceny, w co wątpię), kolor: burgundowy-zamsz bądź burgundowy.


Biurko! Planowany zakup: przed wakacjami, oczekiwana cena: 250 zł, kolor: jak na zdjęciu!
(Pierwsze lub drugie, zdecyduję później.)
e.l.f, balsam do ust w sztyfcie (wanilia), planowany zakup: a bo ja wiem?, oczekiwana cena: 9 zł + przesyłka.

Batiste, suchy szampon o zapachu wiśni, planowany zakup: a bo ja wiem?, oczekiwana cena: do 15 zł + przesyłka.

Koszula H&M, planowany zakup: maybe someday, oczekiwana cena: niech zejdzie do 80 zł i wtedy pogadamy.

Woda brzozowa, planowany zakup: jak mi się skończy Seboradin, oczekiwana cena: 6-7 zł.

Olej ze słodkich migdałów, planowany zakup: jak skończę Babydream, może wcześniej, oczekiwana cena: ok. 13 zł.

Biovax Latte, planowany zakup: jak skończę Biovax, który aktualnie używam, oczekiwana cena: na przecenie będzie ok. 25 zł/500 g, normalnie ok. 20 zł/250 g.

Biovax A+E, serum wzmacniające włosy, planowany zakup: jak skończę jedwab, oczekiwana cena: ok. 15 zł.

















To chyba wszystko, co jestem w stanie wymyślić na dziś. Mogę tylko zachodzić w głowę, czy zaopatrzę się chociaż w 1/3 tych rzeczy. Największą perełkę pozostawiłam na sam koniec, patrzcie i podziwiajcie, bo już w sobotę kupuję (nie czterodniowy, tylko jednodniowy, ale nie mogę znaleźć foto, zrobię, jak dostanę, woohoo!):


wtorek, 5 lutego 2013

Day 26

Macie tutaj zdjęcia mojej sobotniej kawusi popijanej w doborowym towarzystwie Karoliny na Świętojańskiej w Gdyni. Całkiem przypadkiem zresztą tam trafiłyśmy, zmęczone lejącym się z nieba deszczem i lodowatym wiatrem smagającym nagie dłonie, brr. Poszukiwałyśmy ulicy Subwayowej nie tam, gdzie trzeba... Dzisiaj natomiast udałam się z klasą i resztą grupy na wycieczkę do teatru na spektakl pod tytułem "Balladyna". I od razu powiem, że mi się nie podobał. Nagłośnienie zawodziło (to znaczy było za cicho), z mojego miejsca prawie nic nie widziałam (bo mój wzrok szwankuje), co składało się na potworną nudę i lekkie przysypianie. Stanowczo za często traciłam wątek, dlatego kiedy będę przerabiać tą lekturę (jakoś w marcu), nic nie będę pamiętać, he, he. Jako że mogłam dzisiaj wstać o dziewiątej, to chciałam wczoraj obejrzeć sobie jakiś film, ale wcześniej musiałam napisać rozprawkę o miłości, która zajęła mi jakąś godzinę, wskutek czego zamiast filmu wybrałam sen, bo była pierwsza. Rozprawka ujawniła, jak wielkie błędy stylistyczne potrafię popełnić i jak bardzo potrafię nie zrozumieć tematu... Nie będę już jej poprawiać, dostanę taką ocenę, na jaką zasługuję. W mięśniach rąk i karku czuję potworne zakwasy. Myślę, że nikt nie lubi zakwasów, w tym i ja, więc mam ochotę na nie napsioczyć, ale się chyba powstrzymam. Ostatnio błądzę po hipsterskiej stronie Youtube i natrafiam na naprawdę świetne piosenki, a dzisiaj jakoś nie mam do tego weny i nie potrafię znaleźć niczego dla siebie... odczuwam frustrację i niezadowolenie z tego powodu, niech ktoś mnie kopnie. Mam dość szkoły! Nie chce mi się kompletnie niczego uczyć, chyba oleję fizykę i dosłownie musnę geografię, bo nie ogarniam... "Komora" zaczęła mnie bardziej intrygować i zrobiłabym wszystko, byleby tylko dalej ją czytać, grr. Aby was nie męczyć, przejdę do Challengu, dobrze? Cieszę się, że się zgadzacie, w nagrodę pokażę wam cudo, jakie dzisiaj znalazłam na stronie Oysho. Niestety, nikt mi tego cuda nie zakupi, nawet pomimo przeceny z 99,90 zł na 59,90 zł... bo mam limit na luty wyczerpany! PŁACZĘ. Chyba w przyszłości zostanę zakupoholiczką i będę żyć sam na sam ze swoimi ciuchami i bibelotami wszelkiej maści...
Uroczy, nieprawdaż?


Chyba wiecie, że każdy blog, który obserwuję, należy do moich "absolutely must read" blogów, prawda? Wszystkie (nie spotkałam jak dotąd żadnego blogera, stąd forma żeńska) piszecie wspaniale i zawsze z przyjemnością was czytam, dlatego najchętniej umieściłabym całą moją listę blogów, ale niestety ograniczę się do kilku, bo mam na to większą ochotę. Chyba mi wybaczycie? Uwaga, uwaga, moimi ulubionymi blogami są (kolejność naprawdę nie ma znaczenia)...

1. Ostatnio wspomniany blog Diggerowej, która nawet nie wie o moim istnieniu (może to i lepiej).
2. Blog Myszy z całą zawartością (nawet jestem w stanie znieść te recenzje anime, a to już coś).
3. Blog Anonimowej A., która niestety pisze coraz rzadziej, a szkoda! (Adres niedostępny.)

I to już wszystko na dziś. Teraz lecę zrobić sobie czwartą już herbatę, przetrząsnąć do końca Internet (bom nolife), no i oczywiście "uczyć się". Dobranoc, moi mili.

poniedziałek, 4 lutego 2013

zupa z trupa

Ciężki orzech do zgryzienia dla takiej myślicielki, jaką nie jestem. Czy gdzieś w internetowej przestrzeni jest taka osoba, która potrafi ze sobą rozmawiać w każdej chwili spędzanej sam na sam z własnymi myślami, a nawet gdy ktoś jest w pokoju obok i prawdopodobnie słyszy jej rozmowy, to ona sobie nic z tego nie robi, tylko zniża głos do szeptu i toczy dalej monolog wyjęty prosto z Hamleta czy innego szekspirowskiego dramatu? Tak, to ja. Potrafię przegadać pół godziny pod prysznicem po angielsku... To jakieś wynaturzenie czy coś?
Oto lista pięciu rzeczy, które najczęściej przechodzą mi przez myśl:
The first thing is: food. Zawsze myślę o jedzeniu, najczęściej na lekcji, kiedy w czasie milisekundy uświadamiam sobie, jak bardzo jestem głodna, jak nienaturalnie cicho jest w klasie i jak bardzo głośno zacznie zaraz do mnie gadać mój brzuch... (Swoją drogą brzuch to zabawne słowo, nie uważacie?) Myślę też o tym, co bym w danej chwili zjadła. Najczęściej są to dwa typy potraw/przekąsek: słodycze i kurczak w panierce, ewentualnie dewolaj z frytkami, no, może czasem chipsy. Wychodząc na przerwie, w plecaku znajduję tylko nieciekawie wyglądającą kanapkę z serem. Szczerze nienawidzę kanapek, odkąd mama mi pierwszy raz je zrobiła do szkoły. Nienawidzę białego chleba i faktu, że muszę go codziennie jadać, bo inaczej umrę z głodu (moja reakcja na głód jest dość nietypowa i specyficzna; trochę podobna do reakcji cukrzyków na niedobór cukru).
The second thing is: money. Pieniądze to moje drugie imię ($$$), tak jak... zdzierająca z kasy, puszczająca z torbami... O pieniądze proszę jak nikt inny... Eee... Lepiej się nie wypowiem w tym temacie, bo przestaniecie mnie lubić i już nikt nie zajrzy na tego bloga. Sad but true.
The third thing is: common things. Jak każdej osobie, moje myśli zajmują wydarzenia minionych dni, zastanawiam się nad tym, co mi się jeszcze może przydarzyć, no i myślę o tym, o czym aktualnie POWINNAM myśleć. Czy tryskam szczęściem, zarażam wszystkich wkoło pozytywnym humorem (to się nigdy chyba nie zdarzyło), jestem dobrą i uczynną koleżanką (to też), czy mam wszystkich tam, gdzie nie powinno się nigdy zaglądać, albo jestem zła na cały świat, albo I'm fed up with everything. W takich chwilach myśli się nawet o kupie. (Witamy w sferze grafomanii, ten akapit nie ma sensu.)
The fourth thing is: 'what the hell should I wear today?!' Czyli dylematy, jakiego rodzaju i koloru majtki włożyć - figi, stringi, może babcine, bo okres, może z koronką, może bez, może z kokardką, w kropki, paski, kwiatki, różowe, żółte, brązowe; jaką bluzkę włożyć, a może sweter, skinny jeans z Zary czy może jednak z Bershki, o!, biała koszula, idealna do szkoły... Girly things. Po pięciominutowym zastanawianiu się nad sensem swojego istnienia, chwytam najbardziej bezpieczne rzeczy i idę wyprostować grzywkę. Zawsze wyglądam jak zgred w ludzkiej masce, nawet jeśli wysilam tą łepetynę przy mojej idealnej komodzie... Ale... czasem się sobie naprawdę podobam. Bywają takie chwile, kiedy mam dość swojej twarzy i reszty, bywają również i takie, w których popadam w samouwielbienie. Nie wiem, które lepsze. Chyba te drugie, bo nie narzekam koleżankom na to, jaka jestem brzydka. Ale kiedy patrzę na nie, to mój positive look rozpada się na tysiące kawałeczków and I back to the beginning... Podejrzewam, że wszystko to jest wynikiem mojego egoizmu i egocentryzmu, więc everything seems to be normal.
The fifth thing is: plans and planning. Stosunkowo często układam sobie plan dnia, najbliższego tygodnia, miesiąca bądź roku. Wszystko skrupulatnie zapisuję w mobilnym kalendarzu, a potem tylko odhaczam czynności wykonane. Oznacza to, że jestem bardzo wygodnicką osobą i poddaję się rutynie, nie poświęcając czasu na spontaniczność. Tak, w moim życiu zwierzę zwane spontaniczność jest na wyginięciu. Trochę mnie to mierzi i irytuje, ale właśnie w taki najprostszy sposób mogę ogarnąć wszystko to, co dzieje się wokół mnie, i nie zwariować.
Jeżeli wytrwaliście do końca, niech Bóg was trzyma w swej opiece, bo to, co przeczytaliście, jest napisane przez osobę, która postradała zmysły i cofnęła się w czasie o jakieś szesnaście lat, kiedy była płodem i widziała piękne rzeczy, ale jej samoświadomość nawet nie zaczęła się kształtować, o inteligencji nie wspominając. Teraz wasze mózgi wyparują, znajdą się na ścianie, w kubku po herbacie, wylądują w koszu na śmieci i zostaną spuszczone w sedesie, a potem zjedzone przez paskudnego szczura albo żółwie ninja. [...] To nie był żart, a moje oblicze w tej chwili przedstawia najprawdziwszy "poker face". (Starałam się sypnąć trochę humorem, ale mi nie wyszło. Udam się do mojej samotni, by płakać i lamentować, gdyż nie jestem w stanie znieść mojej porażki....) Trzymajcie się i nie puszczajcie.

(Nienawidzę mieć czegoś na końcu języka, bo nigdy nie potrafię wpaść na to magiczne słowo. H8.)

niedziela, 3 lutego 2013

Day 24

Ostatnio przeglądałam posty z zeszłego roku i zadumałam się nad moim stylem pisania wtedy i dziś. W gruncie rzeczy, gdybym była wami, to wolałabym, abym pisała tak jak wtedy, bo teraz zeszłam, jak to się mówi, na psy. Chyba ponadprzeciętna jak na mnie inteligencja wyparowała z biegiem czasu i zostawiła po sobie skorupkę w kształcie mózgu. Postanowiłam się tym nie przejmować i opisać wam przy herbacie oraz muzyce Lorda Hurona (klik) miejsca, które chciałabym w przyszłości zwiedzić. Jak zwykle nie będę odkrywcza i nie wykażę się oryginalnością ani dobrym smakiem.


Od paru lat marzę o kilkugodzinnym pobycie w Parku Narodowym Yellowstone. Jestem ogromnie ciekawa, jak to jest być w miejscu, w którym działają wulkany... i wybuchają gejzery (wiem, wiem, bliżej Islandia, ale w Yellowstone mam wszystko w jednym)! To zasługa tych wszystkich filmów (głównie "Króla Lwa" - nienawidziłam tej bajki) z bohaterami uciekającymi przed wybuchającymi gejzerami. Jarają mnie takie widoki...



Następnym miejscem jest... Kraków! Byłam tam tylko raz i nie zwiedziłam go dokładnie. Pragnę odwiedzić wszystkie krakowskie uliczki, może w poszukiwaniu inspiracji do fotografowania, kiedy już będę szczęśliwą mieszkanką tego miasta i kiedy już zaopatrzę się w nieszczęśliwe lustro, którym obfotografowuję każdy metr kwadratowy tego miasta i wszystkich znajomych z uczelni, i mojego najwspanialszego chłopaka, jeśli takim mnie Bóg obdarzy, i moją kicie, i duperele, i w ogóle wszystko.
Będę fotografę, choć wcale o tym nie marzę.
Kocham każdy skrawek Włoch, który jak dotąd odwiedziłam, dlatego nikogo nie zdziwi fakt, że pragnę więcej. Odkąd przeczytałam którąś z kolejnych części "Kronik Wampirów", opisującą życie Armanda parę wieków temu, pragnę udać się do Toskanii i podziwiać idealnie dla mnie stworzone widoki, jedne z najbardziej romantycznych i najpiękniejszych. Tutaj mogłabym zamieszkać na starość. Wcale nie dziwię się moim rodzicom, że pragną przeprowadzić się do Chorwacji, gdy już staną się dziadkami... Widoki są podobne.
Dla mnie, turystki i Polki, Wielka Brytania jest niezwykle atrakcyjna - nie tylko ze względu na zabytki, Hogwart czy widoki rozpościerające się na wybrzeżach fiordowych, ale też ze względu na zakupy, których mogłabym tam dokonać. Wklejam zdjęcie jednego z najbardziej popularnych miejsc na świecie, czyli Londynu.
I love UK.
Ostatnim miejscem niech będą wszystkie zakątki świata, które chcę odwiedzić... Hiszpania, Prowansja, RPA, Czarnobyl, Moskwa, Tokio, Waszyngton, Nowy Jork, fikcyjne Castle Rock w Maine, Brazylia, Skandynawia i inne...

Maybe some day I'll explore the whole world.