Warszawka
Tytułem wstępu: nie mam ochoty na dalszą kontynuację mojego mini projektu opatrzonego podkradzioną nazwą: "Z dziennika podróżnika...", ponieważ kończą się już wakacje i czasu będzie coraz mniej. Zdjęcia i tak zobaczycie w postach, bo byłyby one nieco bez nich wybrakowane i wizualnie nudnawe. I tyle. Mam nadzieję, że nikt się na mnie za to nie pogniewa, zważywszy na fakt, że tego bloga piszę głównie dla siebie. Owszem, moim zamysłem było zrobienie relacji, dzięki której za jakiś czas będę mogła sobie przypomnieć to, co mnie spotkało na przełomie lipca i sierpnia, ale jak to ja, nie będzie mi aż tak źle z powodu nieukończenia zadania. Jakoś sobie dam radę. Uprzedzając pytania (ha, ha, jakie pytania?!): nie było mnie, bo... zostałam zaatakowana przez śmierdzącego lenia. Przez okrągły tydzień nie było we mnie chęci, by cokolwiek tutaj naskrobać, zresztą dwa dni byłam u koleżanki, nie miałam internetu, wczoraj pojechałam na koncert Dawida Podsiadło w Sopocie, no i tak jakoś... wolałam czytać książkę i oglądać filmy czy "House'a" (dzisiaj skończyłam wszystkie sezony!) - łóżko jest naprawdę wygodne, krzesło już mniej, a pisać czy przeglądać internetu na leżąco wbrew pozorom naprawdę nie cierpię. Ach! Muszę wam napisać, że dość długi czas zbierałam się, by wyprać moje białe trampki - praktycznie od Hiszpanii stały brudne, trochę w nich pochodziłam, jeszcze bardziej je wybrudziłam... A białe buty są od tego, by pozostać białe, czy nie tak? Obawiałam się trochę, iż się popsują, ale pranie żadnych krzywd im nie wyrządziło, więc w sumie jestem zadowolona, bo bynajmniej nie pójdę na rozpoczęcie roku szkolnego w brudnych buciskach. Zdecydowałam się na tę okoliczność ubrać całkiem zwyczajny outfit, bo w sumie nie mam nic typowo galowego czy eleganckiego w szafie, dopiero chyba zacznę tę "wyjściową" część mojej mini garderoby kompletować. Ogólnie boję się pierwszego tygodnia września. Wiem, że nie powinnam - wszyscy mi to mówią. Ale ten strach podświadomie do mnie przemawia, póki co cichutko, choć słyszalnie. Możliwe, że dopiero we mnie kiełkuje. Obawiam się tego, iż nikt nie będzie chciał ze mną rozmawiać. Nie jestem jakąś super odważną osobą, nawet takiej nie zgrywam, każdy wie, że wobec obcych przyjmuję podstawę "nie podchodź", więc nie podchodzą - nie panuję nad tym, żeby było zabawniej. I ja do nich nie podchodzę przez tę nieśmiałość. Zresztą kiedyś pisałam, jak to nie potrafię się przełamać, by się choć delikatnie uśmiechnąć. Podejrzewam, że pewnego dnia to mnie zgubi. Po napisaniu tego widzę, jakie to głupie i mentalnie się śmieję. Przecież wiem, że będzie w porządku! W ogóle nie jestem przygotowana na zakończenie wakacji, nawet nie dopuszczam do siebie myśli, że niedługo skończy się moja ulubiona część roku, póki co to nic nieznaczący (SPACJA CZY NIE SPACJA, oto jest pytanie. Może powinnam napisać "nie znaczący", w końcu zaprzeczam... potrzebuję pomocy językowej, czy lekarz jest obecny na sali?) fakt. Jedyne, czego żałuję, to tego, że nie przeczytałam ani jednej części Harrego Pottera po raz drugi. To było jedno z moich wakacyjnych postanowień! Ale sobie odbiję... pewnego dnia. Bo tej serii nie da się nie przeczytać po raz kolejny... i kolejny... i kolejny. Zaczynam już pleść trzy po trzy, prawda? Właściwie cały post jest jak jedna wielka paplanina. Pozbawiony sensu. Wybaczcie, ale jak zwykle mój mózg przepełniają treści bez znaczenia i nie mam nic interesującego do przekazania moim blogowym odbiorcom. Wydaje mi się, że po trosze zazdroszczę tym, którzy nie miewają przebłysków inteligencji, tylko na okrągło potrafią pisać naprawdę wciągające posty. Ale w przebłyskach inteligencji istnieje swoisty urok - to jest moje pocieszenie. Na koniec złota myśl mojego autorstwa:
Kiedy zapominam o herbacie, herbata robi się zimna.
Tym akcentem zakończę dzisiejszy post. Nadmienię również, iż cytat zawarty w tytule pochodzi z piosenki Arctic Monkeys o tytule "Pretty Visitors" - co poradzić, chodzi mi wciąż po głowie.