poniedziałek, 26 sierpnia 2013

"What came first: the chicken or the dickhead?"

 Warszawka

Tytułem wstępu: nie mam ochoty na dalszą kontynuację mojego mini projektu opatrzonego podkradzioną nazwą: "Z dziennika podróżnika...", ponieważ kończą się już wakacje i czasu będzie coraz mniej. Zdjęcia i tak zobaczycie w postach, bo byłyby one nieco bez nich wybrakowane i wizualnie nudnawe. I tyle. Mam nadzieję, że nikt się na mnie za to nie pogniewa, zważywszy na fakt, że tego bloga piszę głównie dla siebie. Owszem, moim zamysłem było zrobienie relacji, dzięki której za jakiś czas będę mogła sobie przypomnieć to, co mnie spotkało na przełomie lipca i sierpnia, ale jak to ja, nie będzie mi aż tak źle z powodu nieukończenia zadania. Jakoś sobie dam radę. Uprzedzając pytania (ha, ha, jakie pytania?!): nie było mnie, bo... zostałam zaatakowana przez śmierdzącego lenia. Przez okrągły tydzień nie było we mnie chęci, by cokolwiek tutaj naskrobać, zresztą dwa dni byłam u koleżanki, nie miałam internetu, wczoraj pojechałam na koncert Dawida Podsiadło w Sopocie, no i tak jakoś... wolałam czytać książkę i oglądać filmy czy "House'a" (dzisiaj skończyłam wszystkie sezony!) - łóżko jest naprawdę wygodne, krzesło już mniej, a pisać czy przeglądać internetu na leżąco wbrew pozorom naprawdę nie cierpię. Ach! Muszę wam napisać, że dość długi czas zbierałam się, by wyprać moje białe trampki - praktycznie od Hiszpanii stały brudne, trochę w nich pochodziłam, jeszcze bardziej je wybrudziłam... A białe buty są od tego, by pozostać białe, czy nie tak? Obawiałam się trochę, iż się popsują, ale pranie żadnych krzywd im nie wyrządziło, więc w sumie jestem zadowolona, bo bynajmniej nie pójdę na rozpoczęcie roku szkolnego w brudnych buciskach. Zdecydowałam się na tę okoliczność ubrać całkiem zwyczajny outfit, bo w sumie nie mam nic typowo galowego czy eleganckiego w szafie, dopiero chyba zacznę tę "wyjściową" część mojej mini garderoby kompletować. Ogólnie boję się pierwszego tygodnia września. Wiem, że nie powinnam - wszyscy mi to mówią. Ale ten strach podświadomie do mnie przemawia, póki co cichutko, choć słyszalnie. Możliwe, że dopiero we mnie kiełkuje. Obawiam się tego, iż nikt nie będzie chciał ze mną rozmawiać. Nie jestem jakąś super odważną osobą, nawet takiej nie zgrywam, każdy wie, że wobec obcych przyjmuję podstawę "nie podchodź", więc nie podchodzą - nie panuję nad tym, żeby było zabawniej. I ja do nich nie podchodzę przez tę nieśmiałość. Zresztą kiedyś pisałam, jak to nie potrafię się przełamać, by się choć delikatnie uśmiechnąć. Podejrzewam, że pewnego dnia to mnie zgubi. Po napisaniu tego widzę, jakie to głupie i mentalnie się śmieję. Przecież wiem, że będzie w porządku! W ogóle nie jestem przygotowana na zakończenie wakacji, nawet nie dopuszczam do siebie myśli, że niedługo skończy się moja ulubiona część roku, póki co to nic nieznaczący (SPACJA CZY NIE SPACJA, oto jest pytanie. Może powinnam napisać "nie znaczący", w końcu zaprzeczam... potrzebuję pomocy językowej, czy lekarz jest obecny na sali?) fakt. Jedyne, czego żałuję, to tego, że nie przeczytałam ani jednej części Harrego Pottera po raz drugi. To było jedno z moich wakacyjnych postanowień! Ale sobie odbiję... pewnego dnia. Bo tej serii nie da się nie przeczytać po raz kolejny... i kolejny... i kolejny. Zaczynam już pleść trzy po trzy, prawda? Właściwie cały post jest jak jedna wielka paplanina. Pozbawiony sensu. Wybaczcie, ale jak zwykle mój mózg przepełniają treści bez znaczenia i nie mam nic interesującego do przekazania moim blogowym odbiorcom. Wydaje mi się, że po trosze zazdroszczę tym, którzy nie miewają przebłysków inteligencji, tylko na okrągło potrafią pisać naprawdę wciągające posty. Ale w przebłyskach inteligencji istnieje swoisty urok - to jest moje pocieszenie. Na koniec złota myśl mojego autorstwa:

Kiedy zapominam o herbacie, herbata robi się zimna.

Tym akcentem zakończę dzisiejszy post. Nadmienię również, iż cytat zawarty w tytule pochodzi z piosenki Arctic Monkeys o tytule "Pretty Visitors" - co poradzić, chodzi mi wciąż po głowie.

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Z dziennika podroznika: Barcelona, dzien drugi.

 Barceloneeeeetaaaaaa

Wróciłam ze stolicy cała i zdrowa, choć prawdę powiedziawszy, aktualnie pobolewa mnie prawy dolny róg brzucha, o ile brzuch ma rogi. Nie mam pojęcia, dlaczego, ale nawet Ibuprom nie zwalcza tego nieznośnego bólu. Cóż, może blogowanie i ciepła herbatka pomogą. Co słychać w stolicy? Nic ciekawego, wszystko po staremu, remonty, same remonty. Lakonicznie, ale nie martwcie się - zdjęcia przyszykuję może na następny raz, relację także. Niestety nie mam siły woli, by pisać dzień w dzień, dlatego te wszystkie sprawozdania nieznośnie się dłużą. Powiem tylko, że uwielbiam Polskiego Busa i na pewno wybiorę się nim na następną wycieczkę po Polsce, jakakolwiek by nie była. Punktualnie przyjeżdża, odjeżdża i nawet czasami jest na miejscu z wyprzedzeniem (Warszawa 5:30, Gdańsk 10:25 według planu bodajże, byłyśmy 10:15, jakoś tak). Przejdźmy do Hiszpanii, to trochę cieplejsza opcja, gdyż dzisiaj pogoda nawet do życia nie zachęca, choć muszę wam się zwierzyć, iż upiekłam okropnie niedobrą tartę, więc na coś się te szarości na dworze przydały, I mean zmotywowały mnie do pieczenia. Nieważne, ktoś to zje, niekoniecznie ja.


Drugi dzień w Barcelonie był bardziej obfity we wrażenia, choć nie tak, jak trzeci dzień. Ale na ten nadejdzie jeszcze czas. Pierwszy punkt programu to... znalezienie pierwszego punktu programu. W tym celu udaliśmy się do parku, w którym kręcono jakiś materiał do, bo ja wiem, vloga albo czegoś w tym stylu, a na trawie współbiesiadowały (wybaczcie za ten błąd) papugi i gołębie. Papugi idealnie wkomponowały się w zieleń trawy, dlatego też ciężko je było załapać aparatem z daleka. Uroczo!

 Nie mam pojęcia, gdzie jest sławna plaża z metalową rybą. Szukałam jej wzrokiem, niestety z tego miejsca nie mogłam jej dostrzec. Nie udało nam się odwiedzić plaży, może dlatego owej ryby nie zauważyłam.


Tutaj widzicie budynek Wesleyów. Niech was te zdjęcie nie dziwi, oni nas prześladowali, musiałam uwiecznić ich aktywność. Połowa gór we Francji i Hiszpanii do nich należy, nawet spotkałam się z ulicą, która miała to nazwisko w nazwie! Magia, wszędzie magia! To znak, że muszę jeszcze raz przeczytać Harrego Pottera.

 Plan na dziś: odwiedzić L'Aquarium i Park Güell.

To oceanarium zdecydowanie różni się od naszego gdyńskiego pod względem ilości i różnorodności zwierząt morskich. Szczerze powiedziawszy, byłam ze dwa razy w naszym oceanarium, dlatego nie mam pojęcia, jakie zwierzaki tam się znajdują, aczkolwiek wydaje mi się, że rekinów tam nie ma, a to była główna atrakcja w barcelońskim L'Aquarium. Nie byłam jakoś szczególnie zachwycona tym miejscem, ot, zbieranina różnych stworzeń, mniej lub bardziej interesujących. Myślałam, że oglądanie ich będzie bardziej emocjonujące, ale chyba musiałaby nie istnieć między nami szyba... Niestety zdjęcia są w większości poruszone i niezbyt wyraźne, ponieważ było tam dość ciemno.

 Co mnie urzekło, to autentyczność tych żyjątek. W telewizji zawsze wyglądają na nieżywe...

Uśmiechnięta płaszczka.

 Czy on się w ogóle męczy?

 Kilka interesujących kolorystycznie rybek i zakamuflowana gwiazda.

 Sceneria jak z bajki "Gdzie jest Nemo?".

 Jest i głupiutka Doris.

 Konik morski, smok morski i chyba najeżka...

A tutaj główny punkt programu! Stojąc na ruchomej podłodze w tunelu, można było spojrzeć w oczy rekinowi oraz kilkudziesięciu ogromnym rybom. Trafiliśmy na porę karmienia, dlatego też widać nurka w tle.

Jeszcze raz płaszczka i rybka.

 Ja, profesjonalny fotograf!

 Koniec.

Po zwiedzeniu całego oceanarium, skierowaliśmy się na popularną ulicę La Rambla, przepełnioną turystami. Bardzo fajnie wyglądała, niestety tak się składa, że nie mam jej zdjęcia... choć powinnam mieć. Zjedliśmy jak zwykle w Lactucy, następnie poszliśmy do La Boqueria, czyli wielkiego bazaru. Ponoć tam się nie kupuje, tylko patrzy, jak sprzedawcy wykładają świeże owoce, warzywa, mięsko i słodycze. Ja i popatrzałam, i porobiłam zdjęcia, i kupiłam sobie napitek, bowiem kosztował zaledwie euro, więc dlaczego by nie spróbować, jak smakuje.

 Tyle właśnie ludzi idzie się pojopić (włącznie z nami).

 Smakowite owocki.

Połowę z tego z chęcią bym zjadła! Ale niestety każą sobie słono płacić za te cuda...

 Ogromna cebula, niezidentyfikowane warzywa i nieprzyjemnie prezentujące się owoce morza.

 A tutaj mój zakup: rozwodnione smoothie z truskawki z wiórkami kokosowymi. Dość dobre.

 Tak La Boqueria prezentuje się w środku - całkiem zwyczajnie, nieprawdaż?

To by było na tyle z La Rambli. Przejdźmy zatem do Parku Güell, z którego będzie równie dużo zdjęć, jak z poprzednich atrakcji, ponieważ z powodu wielkiej nudy zrobiłam sesję przypadkowym turystom. Zabawa przednia, polecam!

 Ruchome schody na środku ulicy, bo komu chce się chodzić w taki upał...

 Widok na Barcelonę i... moja twarz, coby wasza się trochę uśmiechem rozjaśniła.

 Lubię palmy, więc są palmy. I domek w zaroślach.

 Zdjęcie butów w każdym miejscu musi być.

 Mnóstwo zdjęć: przyjrzyjcie się dokładniej najdłuższej ławce świata, pośmiejcie się z moich min i podziwiajcie piękne widoki.

 A teraz efekty mojej zabawy:
Fajnie było złapać te wszystkie twarze. Mam nadzieję, że jeżeli któryś z tych ludzi zobaczy siebie na moim blogu, nie pozwie mnie czy coś... Hahaha.

A to pan, który tworzył nastrój w parku. Za pomocą tego jednego dziwnego instrumentu wydobywał niesamowite dźwięki. Było miło.

Nie wiem, czy ktokolwiek z was dotrwał do końca. Dzisiejsza relacja była dość obszerna, głównie składała się ze zdjęć, których jest tutaj chyba ponad sto, a zrobienie tego posta zajęło mi około dwóch godzin. Chyba chciałam, żebyście poczuli się, jakbyście podróżowali razem ze mną... Życzę wam dobrej nocy, zapraszam na następną relację i lecę odpisywać na część zaległych komentarzy. Całusy.

Ps. Blogowanie i ciepła herbatka skutecznie zwalczyły ból brzucha. Polecam!

Biorę udział w *konkursie* u Fellogen!