piątek, 29 sierpnia 2014

Slyszeliscie? Wakacje sie koncza!

orłowskie
Zgrabne podsumowanie wakacji: podobały mi się. Odpoczęłam na wyjazdach i poza wyjazdami, mogłam się wreszcie wyżyć czytelniczo, zarywać noce i wysypiać się, nadrobić zaległości filmowe, spędzić czas na koncertach i w teatrze pod chmurką. Będę dobrze wspominać te dwa miesiące. Myślę, że podładowałam nieco akumulatory i jestem gotowa w niemalże pełni sił wrócić do szkoły. Podejrzewam, że jutro osiągnę mój wakacyjny goal i przeczytam dziesiątą książkę z dziesięciu, które chciałam przeczytać - łącznie niecałe pięć tysięcy stron, jak sobie policzyłam. Taki już ze mnie bibliofil. Wydaje mi się, że w zeszłym roku nie osiągnęłam takiego imponującego wyniku (jak na mnie i moje zdolności powolnego czytania), przy czym wtedy nie miałam tylu innych zajęć i nie wychodziłam tak często z domu. Tyle o wakacjach. Jeszcze nie jestem przygotowana fizycznie do szkoły, mam na razie tylko podręczniki i zeszyty, które mi zostały z zeszłego roku. W zasadzie muszę zaopatrzyć się w plecak i cztery kajety, żeby mieć w czym notować. Wydaje mi się, że nic innego mi nie potrzeba... No, z wyjątkiem zdolności szybkiego zapamiętywania, koncentracji i lepszej pamięci. Wypadałoby się w to uzbroić, niestety nigdzie nie mogę dostać takich przyborów. Jakieś propozycje? Te ostatnie dwa tygodnie były takie leniwe, chociaż przyznam się, że kilka razy wyszłam z domu (spotkałam się m.in. po raz kolejny z Karoliną!). Byłam znów na tej samej sztuce - "Akt równoległy", bo za pierwszym razem nic nie widziałam ze względu na mój słaby wzrok; za drugim razem też nie widziałam wszystkich szczegółów, ale było zdecydowanie lepiej i dowiedziałam się, co mi umknęło poprzednio. Byłam też u lekarza z moim nieszczęsnym kolanem. Zabawna z nim historia. Ugryzł mnie w Warszawie komar sporo pod kolanem i opuchlizna objęła ten obszar, dzięki czemu zaczęło boleć mnie kolano - podczas chodzenia, siedzenia i robienia czegokolwiek. Kilka dni później się uspokoiło, ale niestety odczuwałam i odczuwam ból podczas długiego chodzenia. Dlatego też udałam się do chirurga, który (właściwie która - miała na imię tak samo jak ja, rzadko spotyka się takie osoby) stwierdził, że może to być zespół bólowy przedniego stawu kolanowego - nazwa dosyć abstrakcyjna. Dostałam skierowanie do ortopedy i fizjoterapeuty, którzy pociągną sprawę dalej, a także zwolnienie z w-fu, dzięki czemu moja aktywność fizyczna będzie wciąż stała w miejscu. Trochę smutno. Plusy są takie, że przez miesiąc w każdą środę będę wracała szybciej do domu i nie będę miała zapchanego plecaka przez strój od w-fu. To mnie akurat cieszy. Miałam wam dzisiaj napisać posta uświadamiającego odnośnie kilku spraw, ale stwierdziłam, że nie będę tego tematu wplatać pomiędzy nudy codzienności. Teraz się zastanawiam, co ja zrobię z moim blogiem w ciągu następnych dziesięciu miesięcy... Mam nadzieję, że od czasu do czasu coś napiszę, bo bywają momenty, w których mi tego brakuje. Na przykład dzisiaj nastał moment krytyczny, w którym nie ładuje mi się strona kinoman.pl, co mnie zdenerwowało i zmotywowało do napisania posta. Tak trzymać! Jest dość chaotycznie. Mój pies mi mruczy nad nosem, chyba wpadł w fazę REM - nawiasem mówiąc, faza REM mnie przeraża. Wtedy wszystkie członki wiotczeją, nastaje paraliż senny, gdyż organizm nie może pozwolić ciału naśladować ruchów tego, co nam się śni. A jeśli się obudzisz... nie będziesz mógł się poruszyć. Brr. REM to skrót od szybkiego poruszania się gałek ocznych, pewnie każdy o tym wie. Z jednej strony fascynujące, z drugiej przerażające, bo przecież podczas snu tracimy świadomość, tracimy siebie! Ciało się regeneruje, aktywowany zostaje hormon wzrostu. Spada temperatura ciała, zwalnia oddech. Śpimy. Kiedyś istniało coś takiego jak sen starożytnych - ludzie do XVII w. sypiali w dwóch turach - najpierw spali przez cztery godziny, budzili się automatycznie, przez dwie godziny wykonywali jakieś czynności - odwiedzali sąsiadów, uprawiali seks, cokolwiek, aby potem położyć się na kolejne cztery godziny. Wraz z nastaniem elektryczności ten "sen starożytnych" całkowicie zaniknął. Człowiek kładł się przedtem wraz z zachodem słońca i budził się wraz ze wschodem słońca. Dzisiaj wiemy, jak to wygląda. Czytałam, że nasza sypialnia powinna być wolna od promieniowania, jakie emitują telewizory, komputery, telefony; wolna od światła rażącego oczy - czyli na przykład niebieskiego światła budzików, jakichś diod; powinna być też całkowicie zaciemniona. Moja spełnia tylko jeden warunek - jest u mnie czarno jak w trumnie, choć po kilku minutach od zgaszenia światła widać przebłyski lamp zza rolety (niestety nie jest przymocowana do okien, stary typ). Chociaż na sen nie narzekam - bardzo dobrze mi się śpi w moim pokoju, mam idealny materac w łóżku, nie za miękki i nie za twardy. Właściwie mogę spać i na miękkim, i na twardym, ale optymalny jest mój własny. Przez te dwa miesiące miałam okazję niemalże dzień w dzień spać po osiem godzin, czasami dziewięć, czasami dziesięć, co jest dla mnie stanowczo za dużo (wtedy czuję się niewyspana, jak większość z nas, dlatego najlepiej nie spać więcej niż potrzeba), ale wraz z nastaniem roku szkolnego zacznę sypiać w tygodniu po sześć godzin lub mniej, zależnie od ilości materiału do przyswojenia. Właściwie najlepiej mi się właśnie tak śpi, ale powiem wam, że nie ma nic piękniejszego od możliwości spania do dziewiątej w sobotę. I z tym was zostawiam. Życzę powodzenia w nowym roku szkolnym i niedługo też w nowym roku akademickim. Mam nadzieję, że wszyscy jesteście przygotowani!

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

"Dali czesto podkreslal, ze najwazniejsze emocje docieraja do niego przez lokiec. Nigdy przez serce!"


tyle dobrych czytadeł
Cytat pochodzi z książki, którą pochłonęłam w ekspresowym tempie, autorstwa Salvadora Dali i traktująca o nim samym, czyli "Dziennik geniusza". Trochę żałuję, że pospieszyłam się z przeczytaniem jej i nie zaczekałam, aż w moje ręce wpadnie "Sekretne życie" - autobiografia spisana wcześniej. Sięgnęłam po nią głównie po to, by trochę bardziej zrozumieć dzieła Dalego, ale też, by poznać historię jego życia i dowiedzieć się, co takiego siedziało w jego głowie. Wiele osób nie jest w stanie dokończyć czytania jego autobiografii, głównie przez szokujące wątki i to, że autor traktuje siebie jako bóg zesłany na ziemię. Wcale nie grzeszy skromnością ani zwyczajnością, jest do bólu oryginalny i przede wszystkim nieziemsko szczery. Nie wiem, czy bym powiedziała, że kipi z niego narcyzm, to chyba zbyt wiele. Podoba mi się to, że faktycznie był nienormalnym człowiekiem, innym od wszystkich, czerpiącym z publikacji Nietzschego i Freuda. Wyśmiewa ludzi, choć nie wprost, dlatego nie można też tak dosłownie brać jego książek do siebie. Według wszelkich kryteriów był szaleńcem, choć się za takiego nie uważał. Faktycznie w swoich autobiografiach pisze o "gównie" (na początku książki to słowo było wykropkowane, co mnie rozśmieszyło), o swoich nieskazitelnie czystych ekskrementach, o muchach przyklejających mu się do ciała, o tym, jak stał się rybą, o rogu nosorożca i metodzie paranoiczno-krytycznej. A na końcu książki, w aneksie, został między innymi dołączony fragment książki o jednoznacznym tytule "Sztuka pierdzenia" (wydana w XIX wieku) i też "Pochwała muchy" - czyli dlaczego powinno się podziwiać muchy. Myślę, że warto się zapoznać z tą książką, bo niejednokrotnie wywołała u mnie wybuch śmiechu lub zmarszczkę zdziwienia na czole. Przechodząc dalej - minął już miesiąc wakacji, kilka dni temu rozpoczął się drugi, ostatni już niestety, a jako prawdziwy bibliofil liczę czas ilością przeczytanych książek, stąd też małe podsumowanie lipca i początku sierpnia: przeczytałam aż pięć książek. Ten wynik mnie satysfakcjonuje, choć na półce mam jeszcze około dwudziestu pozycji, niektóre z nich czekają na mnie od zimy i niestety jeszcze sobie poczekają, bo niedawno znalazłam takie smaczki, jak "Stulecie chirurgów" Thorwalda czy autobiografię Mirona Białoszewskiego i biografię św. ojca Pio, które muszę do końca wakacji przeczytać. Choć powiem wam, że mam niemałą ochotę na jakiś kryminał, dlatego nie wiem, czy nie zaburzę nieco moich planów, bo na półce mam "Klub Dantego" Pearla i "Nosiciela" Gerritsen... ciągnie mnie, ciągnie. Nie wiem, czy jesteście ciekawi, co też takiego przyswoiłam sobie w wakacje, ale nawet jeśli nie jesteście, i tak napiszę, bo mogę. Na początku było "Jeden dzień" Davida Nichollsa - dość oryginalnie napisana powieść, która była bardziej przypomnieniem filmu obejrzanego przeze mnie w gimnazjum. Na szczęście pamiętałam tylko zakończenie, więc miałam trochę frajdy podczas czytania. A czytało się szybko, bo to niewymagająca lektura, czego nie mogę powiedzieć o następnej, przyjemniejszej ze względu na styl pisania Murakamiego - "Ślepa wierzba i śpiąca kobieta", zbiór opowiadań. Dopiero przy którymś opowiadaniu z kolei otrząsnęłam się z mylnego przekonania, że czytam powieść. Okazało się, że to zbiór kilku opowieści, z których najlepszą, bo najbardziej nietypową, była ta o roku spaghetti, bardzo krótka zresztą. Więcej nie piszę, polecam gorąco Murakamiego. Ma wielki potencjał, by stać się jednym z moich ulubionych autorów, choć póki co przeczytałam tylko dwie jego książki i to nie te najpopularniejsze, więc na razie nie rzucam słów na wiatr i wstrzymuję się przed nadaniem mu tytułu. Aktualnie na mojej półce widnieją dwie jego powieści - jedna z trylogii, pierwsza część, "1Q84", oraz "Sputnik Sweetheart". Idąc dalej, przeczytałam wreszcie "Christine" Stephena Kinga - w wydaniu dwutomowym. Zastanawiałam się niedawno, dlaczego wydaje się książki kilkutomowe, po czym puknęłam się w czoło, bo to dość oczywiste - dla pieniędzy. Przecież więcej się przy tym zarobi, niż wypuszczając na rynek pełnowymiarową powieść. Niestety nie jestem fanką tego typu zabiegów marketingowych, to dość wkurzające, kiedy musisz czekać na kolejną część powieści w bibliotece. Niecierpliwość w takich sytuacjach zżera mnie do końca. Miałam tak w przypadku "Zielonej mili" Kinga - sześcio- czy siedmiotomowe (!) wydanie. Nie wytrzymałam napięcia i pominęłam piątą część, dlatego między innymi do tej książki wrócę. "Christine" na szczęście nie była rozbita na tyle tomów, dlatego nie było problemu, wzięłam od razu oba i przeczytałam ("To" również czytałam w dwóch tomach, więcej nie pamiętam) - nie zdawałam sobie przy okazji sprawy z pokaźności tej książki. Ponad siedemset stron, jeśli się nie mylę. To dlatego czytanie zajęło mi tyle czasu... No i ostatnią książką, po której jestem właściwie na świeżo, bo skończyłam ją czytać przedwczoraj, jest "Udręka i ekstaza" Stone'a traktująca o życiu i twórczości Michała Anioła. Nie jest to jednak taka zwykła biografia, bo Stone napisał ją w formie powieści, bardzo zresztą przystępnej i łatwo przyswajalnej. Wierzę, że większość w niej zostało opisanych faktów. Polecam gorąco wszystkim wielbicielom-laikom sztuki, również tym, którzy kochają Włochy, bo zapewniam, że te kilka miejsc we Włoszech można zwiedzić wzdłuż i wszerz dzięki tej książce. Jest to też motywacja, by zbierać fundusze na wycieczkę do Włoch, żeby podążyć śladami Michała Anioła. Jestem zachwycona tą postacią i pełna podziwu dla jej życia, które spędziła, tworząc dzieła sztuki. Dosłownie. Michelangelo Buonarroti był nie tylko rzeźbiarzem, ale też architektem, malarzem i kamieniarzem. Wszechstronnie uzdolniony, poważany przez znakomitości tego świata - Medyceuszów i papieży, a przy tym skromny i wierny swojej rodzinie, której oddawał większość ze swoich ciężko zarobionych pieniędzy, przepełniony miłością do marmuru. Kiedy nie rzeźbił, odczuwał głód. Kiedy rzeźbił, wpadał w ekstazę. Stąd też cytat, doskonale oddający jego życie: "Sztuka jest dla mnie udręką, gdy mi się coś nie udaje, ekstazą, gdy wszystko dobrze idzie, ale w każdym razie ona mną włada". Niesamowita postać. Nigdy się nie ożenił, miał cztery miłości, z których największą była Contessina Medici, a zaraz po niej pewien młodzieniec (choć to nie była miłość w znaczeniu romantycznym). Jestem nim po prostu oczarowana - ma naprawdę pokaźny dorobek życiowy, poza tym żył ponad osiemdziesiąt lat, przy czym nierzadko wyglądał jak kościotrup, ogarnięty pasją rzeźbienia. Po przeczytaniu tej książki zmieniłam trochę zdanie na temat Leonarda da Vinci - nieco go... znielubiłam. Oczywiście nadal pozostaje w moich oczach mistrzem i geniuszem, to nie podlega wątpliwościom, ale poza tym był strasznym snobem i cechowała go pogarda dla rzeźby, uważał, że rzeźba to nie sztuka. Ale wiadomo - nie każdy jest idealny. Na tym zakończę dzisiejszego posta, trzymajcie się i nie zapominajcie o wakacyjnej lekturze!

(post napisany 5 sierpnia)

wtorek, 5 sierpnia 2014

Blogerskie wakacje.

MASA ZDJĘĆ
Miałam wiele planów na tegoroczne wakacje, które czas zweryfikował. Bardzo chciałam spędzić cztery dni na Open'erze, dwa tygodnie we Włoszech lub Francji, a także wybrać się na tydzień do Wrocławia, do mojej przyjaciółki, i na szaloną wycieczkę do Krakowa. Nigdzie z wymienionych miejsc się nie pojawiłam, ale nie żałuję, bo też nie mam czego. Nie można mieć wszystkiego. To powinna być moja dewiza życiowa albo przynajmniej fraza, którą powinnam sobie wziąć głęboko do serca. Zdecydowanie zbyt wiele chcę i zbyt wiele wymagam. Spędziłam przyjemny tydzień w Grecji i chociaż z początku nie zachowywałam się w porządku wobec moich rodziców, denerwowałam ich i siebie samą, to później się zreflektowałam i zaczęłam się cieszyć wyjazdem - w końcu nie każdy może sobie na wojaże pozwolić. Po powrocie zachorowałam i musiałam wyleczyć przeziębienie, które mnie niefortunnie dopadło (zupełnie jak w zeszłe wakacje). Pewnie to była kara za wieczne niezadowolenie i narzekanie. Wreszcie mogę przejść do main topic moich wynurzeń, a mianowicie wycieczki do Warszawy w towarzystwie Claudii. Wycieczka nie byłaby niczym nadzwyczajnym, gdybym nie przebywała wśród ludzi, których znam jedynie z blogerskiej grupy na Facebooku czy też z blogów przez nich prowadzonych. Z całej gamy osób, w towarzystwie których się obracałam, widziałam się jedynie raz z Claudią i Kat w kwietniu. Z nimi też spędziłam te pięć dni - Kat udzieliła nam miejsca do spania i podjęła się oprowadzania po Warszawie (jakże profesjonalnie to brzmi...). Po przyjeździe do stolicy rzuciłyśmy się od razu na spotkanie z dziewczynami z BKWA - moją ulubioną blogerką Biną, którą już od dawna chciałam poznać osobiście, Marleną i Ewą. Dzień później jeszcze udało nam się spotkać z Kasią. W skrócie napiszę, że jestem naprawdę zadowolona z możliwości poznania dziewczyn osobiście i potwierdzenia nie po raz pierwszy, że w czeluściach internetu można zawiązać znajomości, które skutkują przyjemnym spędzaniem czasu i mogą się nawet rozwinąć w długotrwałą przyjaźń (czego też doświadczyłam). Nie żałuję, że pojechałam, bo dobrze się bawiłam, poznałam Warszawę "od kuchni", dzięki Kat zasmakowałam w Krowarzywach i żałuję, że podobnych knajpek nie ma w Trójmieście - byłaby to świetna alternatywa na kanapki z Subwaya. Mam nadzieję, a nawet jestem pewna, że w przyszłości powtórzymy te spotkania. To chyba koniec mojej ultrakrótkiej relacji z pięciodniowego pobytu w stolicy. Ale nie kończę jeszcze posta, bo jest coś więcej...


... zaraz po powrocie z Warszawy, z walizką w jednej ręce, z bułką otrzymaną w Polskim Busie w drugiej, pobiegłam na spotkanie z Karoliną, z którą obliczyłyśmy, że znamy się około dwóch lat i to jedna z niewielu osób z BKWA, które znałam... przed BKWA. Cieszyłam się całą drogę na to spotkanie - powtórka będzie już niedługo, can't wait. Spędziłyśmy przyjemne dwie godziny w mojej ulubionej kawiarni RETRO w Gdańsku, a buzie nam się właściwie nie zamykały. Czułam się właściwie, jakbym spotkała się ze starą znajomą, co mnie trochę pozytywnie zaskoczyło. Mam nadzieję, że Karolina też miło wspomina ten czas i że kiedy już zamieszka w Poznaniu, wpadnie raz czy dwa do Gdańska lub pozwoli mi wpaść do niej, ha, ha (w tej chwili się narzucam, ale co mi szkodzi, raz się żyje). Wybaczcie mi, że zamieszczam tak mało zdjęć, ale nie było właściwie chwili, żeby cokolwiek napstrykać, a poza tym minimalizm jest w modzie - tak sobie to tłumaczę.

poniedziałek, 28 lipca 2014

O tym, jak spedzilam pierwszy tydzien lipca...

Ups, to chyba nie Chorwacja...
Nakłamałam wam trochę w poprzednim poście, pisząc, iż wybieram się na piękne dwa tygodnie do Chorwacji. Bzdury. Poleciałam 30 czerwca do Thessalonik znajdujących się na półwyspie Chalcydyckim w Grecji. Wylądowałam w samym środku niczego. Z jednej strony wiocha, z drugiej strony wiocha, a pośrodku hotel. Nic nie wskazywało na to, że te wczasy będą w jakimkolwiek procencie udane. Narzekałam, narzekałam, chciałam wracać do domu, ale koniec końców mogłabym nadal tam siedzieć, chociażby ze względu na pogodę i cudowne widoki, które przewijają się przez cały półwysep Sithonia. Chciałabym wam trochę opowiedzieć o tym, co można znaleźć w tymże rejonie Grecji. Nie mam pięknych zdjęć, mogę z ręką na sercu przyznać, że w tym roku nam się nie udały, ale chociaż trochę przybliżą wam miejsca, w których się znalazłam. A było kilka perełek. Z góry powiem, że nie były to moje najlepsze wakacje - nic nie przebije Gibraltaru i małpek, ale nie były też najgorsze. Fakt, trochę szkoda, że tej antycznej Grecji było tak mało, ale na pewno kiedyś wybiorę się do Aten na kilka dni, gdzie jest tych pamiątek trochę więcej. Wydaje mi się, że pokazywanie pół miliona dzikich zdjęć nie jest zbyt dobrym pomysłem, dlatego przedstawię wam po prostu jedną najlepiej oddającą klimat miejsca fotkę, a resztę zobaczycie w innym terminie (wiecie, jak to u mnie bywa).

Meteory  (gr. Μετέωρα (Meteora) z gr. metéoros - wzniesiony w górę, będący wysoko w powietrzu) - malownicze miejsce, w którym znajdują się monastyry, czyli klasztory prawosławne zbudowane na skale z piaskowca, tak jak na zdjęciu. Wygląda to dość nietypowo. Niegdyś monastyry zamieszkiwali mnisi i był to teren odizolowany od reszty świata, dzisiaj zaś żyją tam też mniszki. Istnieją tam dokładnie dwa klasztory żeńskie i cztery męskie, choć ogólnie wybudowano ich dwadzieścia cztery. Te "czynne" są udostępnione zwiedzającym i aby do nich wejść, kobiety powinny być ubrane jak kobiety, czyli długie spódnice i zasłonięte ramiona, mężczyźni zaś powinni mieć długie spodnie. Części mieszkalnej oczywiście się nie zwiedza, można się przejść po ogrodzie i tarasach widokowych, a także wejść do kaplic. Ja byłam tylko w dwóch takich klasztorach - jednym męskim, drugim żeńskim, o ile pamiętam. Poznałam wnętrze cerkwi prawosławnej i nareszcie dowiedziałam się, co oznaczają ikony i w jaki sposób są rozmieszczone po kaplicy. W skrócie powiem, że kiedy wejdziecie do cerkwi, przy wejściu zawsze będzie ikona za szkłem (lub dwie ikony), z którymi każdy wierny wita się pocałunkiem (stąd szkło). Na pewno jedna z nich przedstawia Matkę Boską. Ołtarz jest skierowany na wschód, nad nim wiszą ikony, jedną z nich jest na pewno fundator cerkwi, a reszty nie pamiętam, choć domyślam się, że na którejś znajduje się Jezus Chrystus (eureka) z Matką Boską. Co jeszcze, to przed wejściem lub w środku stoją świeczniki i jeżeli zapalimy świeczkę na niższym świeczniku, to modlimy się w intencji własnej, a jeżeli w wyższym, to w intencji ogólnej - nie wiem, jak inaczej to napisać. Na Wikipedii znalazłam jeszcze ciekawostki odnośnie Meteorów, a mianowicie nazwa albumu Linkin Park "Meteora" pochodzi właśnie od nazwy tego miejsca i kręcono tutaj jedną z części Jamesa Bonda.

Półwysep Kasandra - nie mam zbyt wiele do powiedzenia o tym "pierwszym palcu" półwyspu Chalcydyckiego. Na pewno jest najbardziej rozrywkowym półwyspem, gdzie mieści się sporo hoteli i miejsca, które są atrakcyjnie turystycznie typu Jaskinia Petralona, w której odkryto szczątki człowieka pierwotnego Arhantropotosa i szczątki wielu wymarłych zwierząt (oryginały znajdują się w Salonikach), czy na przykład grota, w której według legendy ukrywał się św. Paweł przed Rzymianami (do zobaczenia w Nea Fokea), a w niej ukryta kaplica Agios Pavlos. Półwysep Kasandra swoim wyglądem nie zachwyca, ale jak można zobaczyć na zdjęciu, przedstawia się dosyć ładnie... a kiedy spojrzelibyście w bok, zobaczylibyście stertę śmieci - papierów po kanapkach, plastików po butelkach czy nawet stary dziurawy tapczan, co doskonale prezentuje Grecję, która w istocie jest piękna, ale niestety zasyfiona przez ludzi, nie potrafiących zatroszczyć się o własne środowisko. Każdy ma swoje priorytety.



Półwysep Sithonia, czyli najpiękniejszy ze wszystkich półwyspów, a to dlatego, że niewiele osób było na trzecim - Athosie, który widać w tle na zdjęciu. Turystyka na Athosie nie istnieje, ponieważ od połowy "trzeciego palca" ciągnie się okręg autonomiczny zamieszkany przez mnichów prawosławnych i aby tam wjechać, należy być mężczyzną oraz posiadać wizę (wyrabia się ją z miesięcznym wyprzedzeniem, o ile pamiętam). Kobiety nie mają tam prawa wstępu, słyszałam też, że nawet zwierzęta płci żeńskiej nie mogą tam żyć, choć nie wiem, w jaki sposób tępią owady - dlatego to trochę irracjonalne. W każdym razie Sithonia nie jest aż tak tłumnie odwiedzana przez turystów, jak Kasandra. To spokojniejsze miejsce, bardziej dzikie. Droga wije się przez cały półwysep, dlatego świetną opcją jest wynajem samochodu i zrobienie sobie wycieczki objazdowej, bo widoki są nieziemskie. Nie jest tutaj też tak brudno z wiadomych powodów. Odnośnie dróg - w Grecji drogi robi się z asfaltu z domieszką marmuru, stąd też tyle tutaj wypadków drogowych, bo kiedy spadnie deszcz, jest bardzo ślisko. Sposobem na to są posadzone przy drogach oleandry, które choć trujące, potrafią magazynować wodę w korzeniach i bardzo szybko "spijają" ją z drogi. Dobry sposób, nieprawdaż?

Thessaloniki, czyli jedno z dwóch największych miast w Grecji, z łączną liczbą mieszkańców 1 mln i łączną liczbą studentów 65 tys., a także jedyną linią kolejową w tym kraju, łączącą to miasto z Atenami (jeżeli mnie pamięć nie myli). Ogólnie nazwa Thessaloniki oznacza "zwycięstwo nad Tesalią", a polska nazwa, czyli Saloniki, była używana za czasów Bizancjum. Co ciekawego można tutaj zobaczyć? Na pewno Białą Wieżę i Kościół św. Demetriusza. Na zdjęciu widać port i część bulwaru, na którym kiedyś swatano pary, a dzisiaj mieszkańcy tego miasta uprawiają tam sporty. Wieczorami każdy bar jest zapełniony młodymi ludźmi. To dość nietypowy widok dla kogoś, kto przyjechał z wiochy, w której mieszkałam, gdzie nie dość, że rzadko kiedy można spotkać człowieka, to jeszcze jest to człowiek w podeszłym wieku. Tak jest, ponieważ Grecja nie jest zbyt dużym państwem, a liczba jej mieszkańców oscyluje wokół 10 milionów. Te bary bardzo mi się podobały, bo ludzie mieli miejsca z widokiem na morze i przepiękny zachód słońca. W tamtej chwili bardzo chciałam się znaleźć w jednym z tych barów, zamiast w klimatyzowanym autobusie.

Olynthos, czyli ruiny starożytnego miasta. Niewiele na zdjęciu widać, ale w rzeczywistości też niewiele się ostało po tym najważniejszym historycznie mieście na Półwyspie Chalcydyckim, choć wciąż są tam prowadzone wykopaliska archeologiczne. Można m.in. zobaczyć dwie mozaiki podłogowe w bardzo dobrym stanie. Miasto zostało zniszczone w IV wieku p.n.e. Co ciekawe, będąc tam, spotkałam rodzinę żółwi, którym zrobiłam całą sesję zdjęciową. Jednego pomęczyłam, podniosłam, pogłaskałam, zrobiłam też fotkę... Ach, tak bardzo chciałabym mieć żółwia...


I to już wszystko. Całe trzy tygodnie zbierałam się na napisanie tego tekstu. Tylko ja tak potrafię... Teraz czeka mnie relacja z mojej pięciodniowej blogerskiej wycieczki do Warszawy, którą chyba natychmiast zacznę pisać, póki mam chęci, a opublikuję na dniach. Jak szaleć, to szaleć. Pozdrawiam wszystkich i życzę dobrej nocy.

wtorek, 24 czerwca 2014

Night train to my brain.

Salvador Dali
Kiedy nareszcie wymóżdżyłam jakikolwiek pomysł na posta i zaczęłam go realizować, mój komputer odmówił mi współpracy. Najwyraźniej ten inteligentny pożeracz czasu nie rozumie potrzeb młodych osób, spragnionych podzielenia się z innymi swoimi fantastycznymi myślami na temat świata i życia. Dlaczego tak się dzieje? Nie wiem. Można się w tym dopatrywać woli Boskiej. Być może nie chce On, abym pisała tutaj cokolwiek na temat, który zamierzałam dzisiaj poruszyć, bo nie jest to odpowiednie miejsce. Zatem sprzeciwiam się w tym momencie Jego woli i woli mojego elektronicznego nieprzyjaciela, i piszę na temat wam jeszcze niewiadomy (a może jednak wiadomy). Nastał ten niezręczny moment, w którym nie potrafię wymyślić odpowiedniego słowa rozpoczynającego tyradę. [Tutaj był wstęp i tyrada.] Szczerze mówiąc, to wszystko jest tak żałosne, że nie zamierzam niczego publikować. Kiedy to sobie napisałam, zrozumiałam swoją frustrację i to, co chciałam sobie sama przekazać. Niemniej jednak, aby nie utrzymywać was w niewiedzy, miałam ochotę napisać coś na temat tegorocznych wakacji z rodzicami. To znaczy to była jedna z rzeczy istotnych, którą zdecydowałam się nieco wam przybliżyć, resztę zaś pominę, bo nie warto, abyście czytali aż taki bullshit. W zasadzie nie ma tego wiele. Z początku byłam dość negatywnie nastawiona na zbliżający się letni odpoczynek. Nawet nie wiedziałam, dokąd jadę, bo plany się zmieniały jak w kalejdoskopie. Raz była to Chorwacja i Czarnogóra, później Grecja, później znów Chorwacja i Czarnogóra, później Turcja, później znów Grecja. I wreszcie chyba stanęło na Chorwacji i Czarnogórze. Jeszcze kilka dni temu nie chciałam jechać do Chorwacji, bo będzie to mój trzeci raz i mam serdecznie dość tego państwa, ale po głębszym przemyśleniu całej sprawy i obejrzeniu archiwalnych zdjęć, zmieniłam swoje zdanie. Pomyślałam sobie, że to dobra okazja do zrobienia sobie ciekawej wycieczki rowerowej. Powiedziałam o swoim pomyśle rodzicom i zaczęli przygotowywać plan według moich wskazówek i choć nie wiem, jak ten plan aktualnie się przedstawia, wierzę, że będzie mi odpowiadał. Dlatego właśnie nie mogę się doczekać tej wycieczki, bo już dawno nie jeździłam na rowerze, a to będzie na pewno niezapomniana przygoda. Pogoda teraz nie dopisuje, ja sama nie mam roweru i towarzystwa, więc tutaj nie mam nawet co myśleć o jeździe na nim, stąd moje podniecenie. Już widzę to rowerowe zwiedzanie! Nie praktykowałam jeszcze takiego. Mam straszną ochotę na zapuszczenie się do jakichś wiosek, gdzie pasą się owce na wzgórzach, jest dużo drewnianych płotów, gospodarstw i lasów, a wszystko to oblane gorącym słońcem południa. Rozmarzyłam się strasznie i wiem, że to wszystko będzie zupełnie inaczej wyglądać, bo jeździć będziemy m.in. po wyspie, gdzie pewnie będzie tłum turystów. Nie wiem, jak ta wyspa wygląda, ale mam nadzieję, że jest tam jakiekolwiek łono natury... Wierzę, że jest. Tak sobie jeszcze myślałam, że w tym roku muszę ostro popracować nad swoją opalenizną. Co śmieszne, strasznie obrosłam w tłuszcz i wyglądam jak zmutowany kartofel w moim stroju kąpielowym, ale na szczęście na południu nikt nie zwraca uwagi na twoje ciało, tak wynika z moich obserwacji z ostatnich trzech sezonów. Mogłabym się w tej chwili przenieść w czasie do baroku, gdzie rubensowskie kształty były w modzie. O! Z tym się trochę wiąże scena z "Pulp fiction" (nie śmiejcie się, ale jestem świeżo po obejrzeniu i ten film mnie totalnie oczarował, jakkolwiek można to rozumieć; przez niego pragnę być dziewczyną gangstera, how weird am I?), kiedy Fabienne mówi Butchowi (Bruce Willis), że chciałaby mieć trochę tłuszczyku tylko na brzuchu i pośladkach, bo to jest szalenie seksowne. Można się tym w dzisiejszych czasach nieco pocieszyć. Całe szczęście, że wygląd to tylko dziesięć procent mnie. A może nieszczęście, zależy, jak na to spojrzeć. Nad wyglądem nie trzeba wiele pracować, za to nad wnętrzem pracuje się całe życie i nikt nie zapewni nam, że zdołamy go dopracować do perfekcji; to się właściwie rzadko zdarza. Z drugiej zaś strony, wygląd ludzie zauważają najprędzej, zatem kiedy twoja aparycja nie zachęca do zapoznania, niemalże nikt nie zwróci na ciebie najmniejszej uwagi (biorąc na tapet jeden typ ludzi, chyba ten najpopularniejszy), ba, istnieje ryzyko nawet wyszydzenia. (Mały przerywnik - słucham przewspaniałej piosenki "Touch me", znacie ją, jest cudowna, koniec.) Czy istnieje możliwość postawienia stopy pośrodku tych dwóch stron? Nie wiem, nigdy nie próbowałam. Myślę, że raczej ciężko jest się skupić na jednym, kiedy trzeba się skupić też na drugim, łatwo jest wtedy coś przeoczyć i spartaczyć (fajne słowo, co nie?). Natomiast ja mam trudność w ogóle z pracą nad sobą, w jakiejkolwiek materii bym nie spróbowała. To bierze się pewnie z tego, że jestem leniwą duszą i nie potrafię pobudzić swoich ambicji. Dlatego właśnie potrzebuję odpocząć od życia, wyjechać z tego szarego kraju, nawdychać się spokoju i nonszalancji południa, poprowadzić kilka luźnych konwersacji z samym sobą, bo tego najbardziej mi brakuje. Każdego dnia kładę się spać cholernie zmęczona, nawet nie mam siły, żeby poświęcić mojej wieczornej modlitwie kilkanaście minut, tylko ofiarowuję Bogu same ochłapy, a co dopiero zastanowić się nad przeżyciami minionej doby. Przez to wszystko moje życie z dnia na dzień staje się coraz bardziej jałowe. Bo nie produkuję żadnych myśli, które miałyby jakiekolwiek znaczenie. A jeszcze cztery lata temu to robiłam! Nie wiem, kiedy to wszystko się zmieniło... Bo wiecie, ja wcale nie dorosłam, mimo że mój wiek na to trochę wskazuje. Pewnego dnia poszłam do liceum i lawina obowiązków zwaliła mi się na głowę, przestałam mieć czas dla siebie, bo zaczęłam go poświęcać obowiązkom i wypoczynkowi, a ten nie równa się mnie. Dlatego też trochę zmarnowałam rok swojego życia. Powiecie, że to mało. Mało, bo mało, ale jak sobie pomyślę, że jeszcze mogę zmarnować kolejne piętnaście lat, to już nie wydaje się tak mało. W skali życia, jeśli brać pod uwagę wszelkie czynniki prowadzące do przedwczesnej śmierci, która może nastąpić w wieku czterdziestu lub pięćdziesięciu lat, najpóźniej siedemdziesięciu, jest to ok. 30% zmarnowanego czasu. To dość sporo. Ale przecież człowiek nie może całego swojego czasu poświęcać na doskonalenie własnego ja. Dlatego uznajmy, że będzie to ok. 20% zmarnowanego życia (10% to dość rozsądny czas na naukę i odpoczynek). Ech, już mi się w głowie miesza od tych rachunków. Dlatego też może zakończę te nieszczęsne dywagacje, bo nie mam zielonego pojęcia, do czego zmierzam. Wiedzcie jednak, iż jestem blisko pierwotnego tematu, który chciałam dzisiaj poruszyć (w związku z moją życiową frustracją). Możecie być ze mnie dumni. Och, gdy sobie pomyślę, że napisałam tyle tekstu, to chce mi się śmiać, bo jak to zobaczycie, to padniecie trupem przed monitorem. Pierwsza reakcja: "wow, Lili napisała nowego posta!", następna: "jeny, jaki ten post obszerny... i ja mam to wszystko przeczytać?!" Nie musisz. Ale skoro to czytasz, to znak, iż jednak się postarałeś. Hvala i laku noć (to po chorwacku).

czwartek, 19 czerwca 2014

Witaj z powrotem, córo marnotrawna.

Tak długo mnie tutaj nie było, że zapomniałam, jak się pisze bloga... i jak się pisze w ogóle. Wydaje mi się, że już mogę wrócić do mojego cotygodniowego pisania, w końcu rok szkolny dobiegł końca. Przynajmniej nauka nie będzie mnie ograniczać w tej materii. Nawet nie wiecie, jak mi ulżyło, kiedy wczoraj wyszłam ze szkoły. Przez dwa miesiące będę miała święty spokój, zero stresu, nieprzespanych nocy, kilkugodzinnej nauki i podkrążonych oczu. Skaczę z radości, a jednocześnie pogrążam się w smutku, bo czuję, że powinnam jednak coś porobić przez te wakacje. Podsumowując, moja średnia w tym roku spadła o ok. 1,4 i dowiedziałam się, że nic nie wiem. Ale przez te dziesięć miesięcy znacząco rozwinęło się moje życie towarzyskie i zdecydowanie więcej kosztuję kultury. To tak, jakbyście chcieli wiedzieć. Teraz mam mnóstwo wolnego czasu, który mogę bez wyrzutów sumienia spożytkować na czytanie książek (aktualnie utknęłam z siedemset stronicowym romansidłem, w który wpleciono elementy fantastyki - gdyby zostawić te elementy, czytałoby mi się o wiele lepiej...), oglądanie filmów (a oglądam ich całe mnóstwo, aż założyłam sobie konto na Filmwebie) i kontakty ze światem zewnętrznym. Zapomniałam o blogowaniu. Ile to minęło? Dwa miesiące! Mam takie zaległości, jak stąd do Księżyca. Może kiedyś to wszystko przeczytam, bo chciałabym wiedzieć, co ciekawego naprodukowaliście przez ten czas. Muszę zebrać myśli na następnego posta, przygotować coś, co was zainteresuje, bo na razie przychodzę z ochłapami, których na pewno nie chcecie czytać. Trochę tęskniłam, serio. Mój kryzys mnie dobija, niczego sensownego nie potrafię wymyślić. HELP.

Post dedykuję Noelle, bo obiecałam! Wybacz mi za moje zapominalstwo...

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

co mnie boli (w bonusie super zyczenia)

Każdy z nas przeżył chwilę wielkiego nawiedzenia myśli egzystencjalnych. Znacie ten ból, kiedy nie możecie ich wyrazić za pomocą słów, nie możecie ich ułożyć w logiczną całość ani się ich zwyczajnie pozbyć. Pływają gdzieś w nieprzeniknionej toni płynu mózgowo-rdzeniowego, co jakiś czas przedostając się do naszej świadomości i próbując nami zachwiać. Ciężko jest z nimi żyć, aż szyja boli, bo głowa też jest ciężka. Rozumiecie. Pomyślałam zatem, że w ramach wielkanocnej zadumy nad życiem podejmę się opisania swoich myśli egzystencjalnych. Albo zwyczajnego ich sformułowania w zdania. Najtrudniej jest zacząć, wyłapać pojedyncze tchnienie podświadomości. Puf, puf, puf. (Ile razy jeszcze usunę tę linijkę???) Przeżywam siedemnasty rok swojego życia i nie czuję, abym kiedykolwiek zrobiła coś wyjątkowego dla świata. Czuję natomiast bliską więź z moim rodzimym otoczeniem, z ludźmi, z którymi mam kontakt na co dzień. Mówi się, że jesteśmy bezradni wobec tego, co się dzieje wokół nas, ale to nieprawda. Ludzie są jak bakterie - nie znają się, a mimo to potrafią się połączyć w kolonię podobnych poglądów, punktu widzenia na temat różnych problemów. Zatem mimo iż jesteśmy jednostkami, musimy mieć tą świadomość, że istnieje na świecie druga osoba, a także i trzecia, która podziela nasze zdanie. Obejrzałam po raz kolejny (czwarty?) dokument Grzegorza Brauna traktujący o eugenice i skupiłam się tym razem na problemie związanym z metodą sztucznego zapłodnienia, czyli in vitro. Do pewnego czasu ślepo powtarzałam za kościołem, iż nie jest to rozwiązanie problemu z niepłodnością. Dopiero po obejrzeniu tego dokumentu małymi kroczkami doszłam do tego, dlaczego jest to takie złe, mój mały móżdżek wreszcie to zrozumiał i się uświadomił. W filmie widzimy mocne obrazki - specjalista wybiera odpowiedniego plemnika, zagnieżdża go w komórce jajowej, wkłada zarodek do lodówki i mówi, iż nazajutrz będzie gotowy do implantacji. Następny obrazek - bańki z około tysiącem ludzkich zarodków i komentarz: "W tych lodówkach [na całym świecie] żyje kilka milionów ludzkich istnień, nie mogących ani się narodzić, ani umrzeć". Czujecie to, czy jeszcze nie? Wyobraźcie sobie, że jesteście parą i według lekarzy jesteście bezpłodni. Otwieracie katalog kobiet i mężczyzn, dawców genów, i wybieracie sobie tych, którzy najbardziej wam się podobają pod względem wyglądu, wykształcenia, zdolności, różnych predyspozycji. Tych, którzy nie są obciążeni wadami. W laboratorium konstruują wam upragnione dziecko. Tyle szczęścia prawda? Nieprawda. To absurd, produkcja ludzi idealnych, bez skazy. Człowiek bawi się w Boga i sprowadza poczęcie do takiej surowej postaci, bezuczuciowej. A rodzicami powoduje czysty egoizm, bo oni CHCĄ DOSTAĆ to dziecko - kupują je, jak kupują mleko w sklepie spożywczym. Zastanówmy się, dlaczego tyle ludzi jest bezpłodnych? To nie jest wina natury, tylko tego, jaki prowadzą tryb życia i w jaki sposób się odżywiają. Tutaj tkwi problem. Ponadto w domach dziecka jest tyle porzuconych dzieci, które potrzebują kogoś, kto obdarzy ich miłością i podejmie się trudu ich wychowania. Czyż adopcja nie jest piękniejsza od urodzenia sfabrykowanego dziecka? Uważam, że tak, ponieważ decydując się na in vitro, przyczyniamy się do trwania zbrodni - przez naszą lekkomyślność, głupotę, ignorancję, nasz egoizm powstaje coraz więcej zarodków, które albo zostaną zniszczone (wyobrażacie sobie wyrzucić do śmietnika człowieka?), albo zamrożone. Nie. Aborcja, kochani. Tyle się o niej mówi, tyle jest szokujących zdjęć, a dziewczyny i kobiety wciąż biorą ją pod uwagę, kiedy zajdą w nieplanowaną ciążę. Życie tego małego człowieka jest dla nich niczym w porównaniu z ICH karierą, z ICH prestiżem, z ICH przyszłością. W przeszłości doszło nawet do tego, że dokonywano aborcji po urodzeniu dziecka, ponieważ miało defekt. Było niedoskonałe, upośledzone. Gorsze. Po co ma takie żyć i się męczyć? Lepiej je uśmiercić. Według tych ludzi nie było to nic złego, bo dziecko nabiera świadomości swojego istnienia dopiero wtedy, kiedy rozpoznaje siebie w lustrze (co jest, nawiasem mówiąc, kompletną bzdurą; człowiek zaczyna być człowiekiem po pierwszym podziale komórek - te cztery komórki są już zalążkiem życia, do którego każdy ma prawo i którego nikomu, nawet czterokomórkowej istocie, nie można odbierać). Postęp jest taki wspaniały, niestety nie potrafimy korzystać z jego dobrodziejstw. Człowiek próbuje objąć panowanie nad siłami natury, próbuje tworzyć innych ludzi, doskonalić ich. W efekcie otrzymujemy masowe mordy w klinikach aborcyjnych. Otrzymujemy dzieci urodzone ze spiralą wrośniętą w ich nóżki, bo matka chciała się zabezpieczyć przed nieplanowaną ciążą. Mamy takie terminy jak planowane rodzicielstwo i niechciana ciąża. Niechciana? Kochani, w jakim my świecie żyjemy? Do czego to doszło? Materializm, egoizm, konsumpcjonizm, życie, które nie ma żadnej wartości, życie, które możemy modyfikować. Produkcja zwierząt, które mają nam służyć za magazyn części wymiennych dla ludzi. To nie jest moralnie akceptowalne, a jednak zrobimy wszystko, by jak najdłużej wymigać się śmierci. Sytuacja, w jakiej się znajdujemy, nadmiar dóbr i nieumiejętnie wykorzystywanych możliwości napawa mnie ogromnym smutkiem. Jak każdy z nas zastanawiam się, jaki jest w tym wszystkim sens, jaki mam cel w życiu. Momentami mam ochotę zniknąć tylko dlatego, że przeraża mnie kierunek, w jakim my wszyscy idziemy. Przeraża mnie znieczulica i demoralizacja. Zawładnął nami egoizm, zawładnęło wygodnictwo, brak perspektyw, ograniczenie. Pieniądze, bogactwo, uznanie. Nadejdzie taki dzień, w którym będziemy musieli podsumować nasze życie, a wtedy okaże się, że w ciągu kilkudziesięciu lat nie byliśmy w stanie zrobić niczego naprawdę wartościowego. A może nie będziemy nawet w stanie podsumować tego życia, bo się tak zezwierzęcimy? Trochę pesymistyczne jest to moje podejście, ale strasznie się tego obawiam. Mam już jakiś plan na swoje życie, nie chcę go zmarnować na bezwartościowe uciechy, ale rozumiecie, martwię się o to, w jakim świecie przyjdzie mi żyć. Już dzisiaj dzieje się źle. Pamparampam. Utknęłam. Boję się, że się marnujemy. Ale mimo wszystko wiem, iż świat jest piękny i można wspaniale na nim przeżyć wszystkie dni, jakie Bóg nam ofiarował. Trzeba być ponad to wszystko złe, trzeba z tym walczyć na swój cichy sposób - łącząc się w mentalne kolonie.

Polecam wszystkim obejrzeć ten film, trwa niecałą godzinę, a uświadamia. Pod względem wiarygodności nie można mu niczego zarzucić. KLIK.


A tutaj przepiękna piosenka Nicka Cave'a, wsłuchajcie się w tekst!
Smutek zawładnął mym sercem na ten jeden wieczór.



Jest już praktycznie koniec świętowania, ale postanowiłam wam złożyć życzenia ze względu na to, iż są to ważne święta dla nas, "rzymskich katoli", i dla innych chrześcijan. Życzę wam zatem odwagi do wyrażania własnego zdania, abyście szukali tego, co w życiu jest najważniejsze, tych nadrzędnych wartości i cnót, które sprawią, iż staniecie się żywym przykładem ludzi pięknych wewnętrznie, rozsiewających to piękno wokół siebie i porywających za sobą innych. Życzę wam, abyście stale udoskonalali swoje "ja", poszerzali wiedzę i rozwijali się. Życzę wam także, byście pozostali ludźmi (zbyt patetycznie?).
Wesołej końcówki świąt.

piątek, 28 marca 2014

LDN - city of crowd

7 marca zapisał się w moim dzienniku wspomnień jako dzień pierwszych razów - pierwszy lot samolotem, pierwszy krok postawiony w Anglii, w Londynie, pierwszy łyk smoothie z M&S, pierwsza jazda brytyjską koleją i undergroundem i tak dalej... Pierwszy lot był rozczarowujący - siedziałam w przejściu, moja współpasażerka cały czas zasłaniała mi widok na wszechobecne chmury, byłam głodna i niewyspana. Drugi lot z kolei mnie zachwycił - zdołałam dostać się na miejsce przy oknie, nakręciłam start samolotu, zrobiłam zdjęcia lądu, siedziałam z czołem przyklejonym do okna i jopiłam się na chmury, morze, rzeki, miałam przystojnego stewarda... Cóż więcej chcieć? Prawdopodobnie nie chce wam się czytać o nudnych wynurzeniach na temat lotu samolotem - większość z was i tak to przeżyła nie jeden raz, zatem nie ma sensu się rozpisywać. Jaki więc jest Londyn? Tego do końca nie zgłębiłam, sześć dni to stanowczo za mało, by poznać to miasto na wylot, ba, nawet w jednej szóstej. Wiem jednak, że jest ogromne, a mieści się w nim mnóstwo ludzi (mieszkańców jest ok. 8,2 mln). Byłam w jedenastu krajach europejskich i w żadnym z nich nie znalazłam się w takim tłumie (no, w Barcelonie było dużo ludzi, ale nie na każdym kroku, tutaj dosłownie na każdym). A ludzie byli różni, co jest na porządku dziennym. Lubię tę różnorodność, zawsze można zawiesić na kimś ciekawym wzrok, choć muszę przyznać, że mężczyźni się wiele od siebie nie różnią, zwłaszcza ci młodzi i biali. Są tak samo poubierani, tak samo przystojni, tak samo ostrzyżeni. Chodzące klony. Muszę też przyznać, że Londyńczycy są uprzejmi. Za każde najmniejsze szturchnięcie usłyszymy z ich strony "sorry", "pardon" lub "excuse me". Nie jest to oczywiście nic niezwykłego, aczkolwiek byłoby, gdyby przenieść to do naszej polskiej rzeczywistości, w której ludzie nie potrafią ustawić się w kolejce do pociągu (nie mówię o takiej kolejce, jak do sklepu, po prostu nie powinni przyklejać się do drzwi, zanim się pociąg zatrzyma i tamować przejścia, kiedy pasażerowie chcą wysiąść), a nawet znaczące szturchnięcie jest przemilczane. Co kraj, to obyczaj.

Prawdopodobnie wiecie, że Londyn to najdroższe miasto w Anglii (jeżeli się mylę, proszę mnie poprawić). Dla mnie było średnio, dla Japończyków, z którymi miałam przyjemność spędzić wieczór w kuchni, zwyczajnie za drogo, prawdopodobnie dlatego, że ich wycieczka nie obejmowała jedynie Londynu, tylko też Włochy, Hiszpanię i Francję - mieli i porównanie, i budżet na wykończeniu. Ja miałam tylko porównanie, ale jak zwykle zrezygnowałam z przeliczania funtów na złotówki, bo to jest dość załamujące. Co o samym mieście mogłabym powiedzieć? Nocą jest niesamowite, zwłaszcza w Dzień Kobiet na Picadilly Circus. Miasto jest dość czyste, choć podobnie jak w Barcelonie czarne dzielnice są zasyfione. Warto podróżować po mieście słynnym Undergroundem, by nauczyć się po pierwsze kultury, po drugie jechać schodami ruchomymi, które są naprawdę długie (look here), po trzecie szybko dotrzeć na miejsce. Stacje jak stacje - na pewno nie jest to moskiewskie metro. Plusem posiadania biletu jednodniowego (bo taki codziennie kupowałam - dla mnie, czyli dziecka, za jedyne £1,80) jest to, że można na nim podróżować i metrem, i autobusem (który też nie zachwyca - zwykły piętrowy autobus, z dużą zawartością plastiku w środku). Idąc dalej - byłam na mszy niedzielnej w Westminster Abbey (widać kawałek na zdjęciu po prawej stronie), co polecam wszystkim, bo wstęp jest za darmo i można zobaczyć trochę wnętrza (chyba że nie jest się Polakiem Biedakiem, wtedy cena biletu wynosi £17), no i zobaczyć, jak wygląda msza święta w kościele anglikańskim. Ale nie jest to must see.
 
pierwszy ciepły posiłek w LDN - 09.03
Wycieczka do Londynu nie była moim najlepszym wyjazdem, jednak wciąż pierwsze miejsce zajmuje Gibraltar z jego małpami, ale trzeba przyznać, że jest to miasto, które każdy powinien choć raz odwiedzić, chociażby dla jego muzeów i architektury. Mnie osobiście nie przypadło do gustu British Museum, może dlatego, że byłam obładowana zakupami (musiało to wyglądać komicznie) i zmęczona. Chyba najciekawszym elementem tego muzeum był wystrój jego wnętrz i jeszcze wystawa starożytnej Grecji i Rzymu oraz długi stół zwierzeń (kilkaset tabletek, wśród których były listy i zdjęcia osób, które pozbyły się jakiejś choroby). Najbardziej za to podobały mi się Tate Gallery of Modern Art, National Gallery i Science Museum z jego działem o historii medycyny. Większość obrazów wystawionych w obu galeriach widziałam już wcześniej (m.in. Rubensa, Van Gogha, Rembrandta, Dalego, Picassa, Degasa), ale super było zobaczyć je jeszcze raz (nie widziałam w NG "Słoneczników", bo były płatne, na szczęście już wcześniej miałam z nimi do czynienia i to jest jedna z dwóch prac Van Gogha (zaraz po "Gwiaździstej nocy"), które zapamiętałam z jego muzeum w Amsterdamie; a muszę powiedzieć, że chwile spędzone w tamtym muzeum były dla mnie, dziewięciolatki czy dziesięciolatki, gehenną). Jako ciekawostkę podam, iż Van Gogh namalował piętnaście identycznych obrazów ze słonecznikami, które są rozmieszczone po całym świecie. Ogólnie nie jestem żadną pasjonatką sztuki, lubię galerię od stosunkowo niedawna. Lubię patrzeć na ładne obrazy i obiekty, nie umiem interpretować sztuki - zostawiam to mojej siostrze. W Tate Modern można zobaczyć np. "Artist's Shit", o którym ostatnio mówił mój nauczyciel WOK-u (przerabiamy awangardę, rozumiecie) - klik, "Fontannę" Duchampa, no i oczywiście prace A. Warhola. Widziałam tam też fascynującą instalację z kilkunastoma wielkimi kupami, aczkolwiek nie mogę jej znaleźć w czeluściach internetu. A szkoda, bo może ktoś by mi wytłumaczył, "co autor miał na myśli".

z moim wspaniałym Jackmanem
Dobrnęłam do końca moich wywodów, tak sądzę. Wiem, że mogłabym jeszcze wiele dodać, na przykład fakt, iż po tej wycieczce moja sympatia do Francuzów zamieniła się w nienawiść, ale zrobiło się późno, a ja mam w planach jeszcze się umyć i obejrzeć wreszcie "Ratując pana Banksa" (film o Walcie Disneyu). Ogólnie muszę wam się pochwalić, że prawie już nadrobiłam moje szkolne zaległości sprzed dwóch tygodni, no i że rozpiera mnie duma z powodu otrzymanych ostatnio dwóch piątek z angielskiego (!!). Poza tym miło mija mi czas zarówno w szkole, jak i poza nią. Chciałabym mieć go trochę więcej na czytanie, ale wiem, że muszę się dużo uczyć, a do tego potrzeba wyrzeczeń. Tak, potrzebuję stać się znów tą ambitną osobą, jaką byłam wcześniej, bo to popłaca (zmotywowała mnie trochę gadka mojej nauczycielki angielskiego odnośnie studiowania zagranicą). No i nareszcie nadeszła wiosna, mój organizm triumfuje, chęci do nauki są większe, efekty tejże niestety są już mniej zadowalające. Ale pracuję nad tym. Ten weekend będzie pełen nauki, na szczęście pracy domowej było tyle, co nic, aż dziw mnie bierze. Będę miała całe dwa dni na przygotowanie się do trzech sprawdzianów. Czy podołam? To się okaże. Całusy!

sobota, 1 marca 2014

Dreams come true, I swear.

Portret rodzinny.
Przybyłam dziś do was z najnowszymi wieściami. Otóż pragnę was powiadomić, iż marzenia się jednak spełniają. W zasadzie udowodniłam to w zeszłym roku, jadąc do Hiszpanii i zwiedzając Barcelonę, ale zrobię to jeszcze raz... Uwaga, przygotujcie się, to będzie mocne... a może nie? Nieważne. W czwartek lecę do Anglii! Fanfary, okrzyki, oklaski. Dowiedziałam się o tym w środę... więc to świeża sprawa. Nie spodziewałam się, że moi rodzice zgodzą się na taki wydatek, a jednak. Kocham ich za to, że pozwalają mi zwiedzać świat. Gdyby nie oni, nie przeżyłabym miliona fantastycznych momentów, nie byłabym w tych wszystkich krajach europejskich (ok, jeszcze kilka mi pozostało do odwiedzenia, chociażby Skandynawia) i nie zobaczyłabym mnóstwa zabytków i dzieł sztuki. Tak naprawdę nigdy nie pojechałabym do Gibraltaru i nie zrobiła zdjęcia, które widnieje obok. Z drugiej strony nie miałabym za czym wtedy tęsknić... A tak od kilku tygodni chodzę i patrzę na powieszone zdjęcia z tegorocznych wakacji, łezka mi się w oku kręci, serce ściska, a do głowy przychodzą myśli - "o matko, ja tam byłam, ja chcę znów, jeszcze raz". Nie ma takiego miejsca, za którym tęskniłabym równie mocno, jak właśnie za Gibraltarem. Nie wiem, dlaczego tak jest. Może to przez specyficzny klimat, uliczny zgiełk pomieszany z spokojem morza, cichymi zakątkami z dala od osiedli, tuż za górami, gdzie słońce południa nie dochodzi i panuje przyjemny chłodek... gdzie można przejść przez zimny tunel, ciągnący się na kilometr, piechotą, a po drodze spotkać bawiące się ze sobą małpy. Chciałam wam napisać, jaką ekscytację przeżywam tuż przed moim wyjazdem, zamiast tego zaś piszę o wakacyjnych wspomnieniach. Ale to się ze sobą łączy, w końcu mówimy o jednym kraju. Zatem Londyn, stolica Wielkiej Brytanii, wspaniałego królestwa, które opanował lud emigracyjny. Chciałam do niego dołączyć, jednak ostatnio stwierdziłam, że właściwie po co rozsierdzać jeszcze bardziej Anglików, zabierając im pracę? Jednak to temat na inny post. Szczerze mówiąc, największą niewiadomą dla mnie jest (wszystko?) lot samolotem. Nigdy tego nie próbowałam. To będzie ciekawe przeżycie, którego nie mogę się już doczekać i które trochę bardziej nęci mnie niż sam Londyn (co jest trochę zabawne). Bardzo się cieszę już na zwiedzanie. Mam ogromną ochotę odpocząć od widoków polskiej zimo-wiosny, od wahań temperatur i spoglądania na te same budynki dzień w dzień (również od chorowania, katar do mnie powrócił jak bumerang... Obym wyzdrowiała do czwartku!). Czas na przygodę. Wszystkie darmowe muzea w Londynie w połączeniu z London Bridge i muzeum figur woskowych. Brzmi nieźle, prawda? A do tego zakupy. Nie powiem, że się obkupię, bo niewiele będę mogła ze sobą zabrać, ale mam zamiar zdobyć kilka drobiazgów, które umilą życie i mi, i moim bliskim. Ach, tak się cieszę, czy mogę to jeszcze raz napisać? Wizja podróży wypełnia moje serce niezmierną radością, to wszystko jest takie... nagłe i zupełnie niespodziewane. Biorę walizkę i carpe diem. Niech wpłynie na mnie magiczna moc Londynu. A dla was przygotuję piękne zdjęcia. Mam nadzieję, że wrócę szczęśliwsza i bogatsza o nowe doświadczenia. To przynajmniej uchroni mnie od wielkiego załamania na widok stosiku prac domowych i wiadomości o starych oraz nowych sprawdzianach. Lubię, naprawdę lubię moją szkołę, ale zwyczajnie boję się opuszczać lekcje, bo kończy się to totalną dezorientacją, która trwa do tygodnia po powrocie. Wish me luck, guys. Muszę to ogarnąć, jestem silnym człowiekiem. Czasami.

sobota, 22 lutego 2014

I can't fly, I never really could.

miś
Muzyka i prace domowe, czyli typowe połączenie sobotniego wieczoru. Próbuję zmniejszyć stos książek zalegających na moim biurku, ale jeszcze wiele przede mną. Utknęłam na matematyce, postanawiając coś naskrobać na blogu, bo nie wiadomo, kiedy nadejdzie kolejny "czas objawienia". Właściwie to nie mam zbyt wiele wam do przekazania, w każdym razie nic, co zmieniłoby wasze spojrzenie na świat. Mogę wam za to powiedzieć, iż ostatnio miewam bardzo dobry humor. Coraz częściej na dworze pojawia się słońce, temperatura wzrosła do sześciu stopni Celsjusza, na moich stopach codziennie goszczą inne buty - życie jak w raju. Gdybym jeszcze w piątkowe wieczory miała z kim wychodzić na miasto... Ponoć wiosna i miłość idą ze sobą w parze. Jest ósmy tydzień roku, a na moim koncie bibliotecznym widnieje siedem przeczytanych książek - to nie jest aż taki zły wynik jak na zapracowaną licealistkę, prawda? Okay, nie mogę wyolbrzymiać, inni mają gorzej, zatem pomińmy zapracowaną. Co prawda spędziłam aż cztery tygodnie (miesiąc!) poza szkołą... ale to nieważne. W ogóle ilość przeczytanych książek jest nieważna, ale ja chciałam się pochwalić swoją dumą, bo innych osiągnięć w moim życiu się nie uświadczy. Dzisiaj nie chciało mi się żyć, choć słońce waliło do domu drzwiami i oknami, zatem przesiedziałam cały dzień w łóżku, czytając książkę (mało ambitny Sparks, "Ostatnia piosenka", ale potem ruszam z "Wielkim Gatsbym", bo chcę wreszcie obejrzeć film) i oglądając film (a dokładniej dwa - "Idy marcowe" z przystojnym Ryanem Goslingiem oraz "Bez mojej zgody" z Cameron Diaz w roli nadopiekuńczej i egoistycznej matki). Tak to jest, jak się olejuje włosy i ma się zbyt wielkiego lenia, żeby z rana ten syf zmyć... aż mnie brzuch rozbolał. Przypomniało mi to o pozytywnym działaniu skrzypokrzywy na moją cerę. Od ponad miesiąca piję napar z tych dwóch roślin i do zeszłego tygodnia nic specjalnego się nie działo... aż nagle zauważyłam, iż jeżdżąc łapą po czole, nic mi o nią nie haczy. Spoglądając w lustro, widzę tylko zaczerwienienia po dawnych syfkach, które mam w zwyczaju rozdrapywać, kiedy czytam książkę i nie panuję nad swoimi ruchami (ok, to brzmi co najmniej dziwnie). Wygląd całej mojej twarzy się nieco zmienił, co zawdzięczam też używaniu kremów na noc i na dzień. No, nie są to kremy stricte na noc i na dzień, jeden jest na dzień, a używam go na noc, drugi jest matujący, zatem używam go na dzień... Nawilżenie i mat, to w moim przypadku sposób na unikanie makijażu. Faktem jest, iż nie wytrzymałabym z zakrytą makijażem twarzą dnia, dlatego też go nie stosuję (nie rozumiem ludzi, którzy się czują w nim komfortowo, naprawdę). Mój blog składa się z płycizn intelektualnych, ciekawe, dlaczego to czytacie... Aby wam więcej czasu nie zajmować, wrócę do odrabiania pracy domowej, a jestem teraz przy angielskim. I na nim zakończę, gdyż mam do zrobienia dwie strony słowotwórstwa, co jest tak strasznie trudne (w tej chwili następuje wyimaginowany wybuch płaczu, bo tak). Dobranoc, moi drodzy.

Oświadczam, iż jestem oficjalnie zdrowa od ponad tygodnia! Życzycie mi zdrowia i towarzystwa już od dwóch tygodni, ha, ha, dziękuję wam, to miłe!

wtorek, 11 lutego 2014

forever alone

Półtora tygodnia temu przez nozdrza do mojego organizmu wtargnęła bakteria i zaczęła się rozmnażać. Pojawił się ból gardła, wyraźna wiadomość od bakterii: "jestem tu i jest mi dobrze, nie zamierzam stąd nigdzie sobie iść". Nadzieje na to, że jest to jedynie niewinny ból gardła, rozwiały się, kiedy z nosa skapnęła pierwsza kropla kataru. Trzymałam się dzielnie cały tydzień, choć czułam się koszmarnie, wszystkie kości i mięśnie mnie bolały, jak to podczas przeziębienia bywa, ale musiałam dać radę, bo sprawdzianów było full. Prawdopodobnie pozarażałam wiele ludzi, co jest wystarczającym dowodem na mój egoizm, ale dopięłam swego. Aby zadbać o swoje zdrowie i nie borykać się później z następstwami niewyleczonego przeziębienia, wybrałam się wczoraj do lekarza i dostałam wyrok skazujący na tydzień aresztu domowego. Dzisiaj mija drugi dzień tegoż. Czuję się jak prawdziwy więzień czterech niebieskich ścian mojego pokoju, nie mogę nic zrobić, nigdzie wyjść, nie mogę się nawet uczyć ani odrobić lekcji, bo ich nie mam. Całe osiem godzin spędziłam na czytaniu książki, bo co innego miałam robić? To wydaje mi się najbardziej pożyteczne z rzeczy mało pożytecznych (zważając na to, że książką był kryminał, a nie podręcznik). Fizycznie czuję się naprawdę dobrze, psychicznie już nie. Jestem strasznie samotna, nie mam do kogo buzi otworzyć, to okropnie mnie dobija. Zima też mnie dobija. Chciałabym, żeby nadeszła już wiosna i otworzyła serca wszystkich ludzi. Potrzebuję świeżego wiosennego powietrza i dużej ilości słońca, aby poczuć, że żyję. Mogłabym porzucić zimowe ubrania na rzecz letnich i nabrałabym więcej chęci do nauki (już i tak mam ich o dziwo sporo). Niestety muszę uzbroić się w cierpliwość i przeczekać tą przeklętą chorobę i zimę...

piątek, 17 stycznia 2014

Kids grow up fast.

Tytułem wstępu: blogger zniechęca mnie do dodawania zdjęć. Wyglądają koszmarnie, są bez klimatu, pozbawione oryginalnych kolorów i zniszczone... Dlaczego???

Spędzam wieczór przed komputerem, w łóżku, z kubkiem herbaty i zakatarzonym nosem, słuchając którejś z płyt Editorsów, do czego natchnął mnie dzisiaj kolega z klasy. Dawno nie słuchałam niczego nowego... choć nie przeczę, że bardzo lubię słuchać wszystkiego, co znajduje się w moim iPodzie. Najczęściej wybieram twórczość Arctic Monkeys, The Cure i Led Zeppelin, choć ostatnio w moich słuchawkach dominują rytmy mieszane, tj. wszystko, co znajduje się na danym urządzeniu. Dzisiaj, wracając do domu i wpatrując się w przewijający się za oknem pociągu krajobraz, zdałam sobie sprawę, że bardzo lubię słuchać muzyki. Nie potrzebuję do tego dobrego sprzętu, odpowiedniej głośności. Wystarczą mi dźwięki, nawet nieczyste, ciche, spokojne. Lubię wsłuchiwać się w słowa, po kolei składać tekst w całość, tłumaczyć to, co wymaga tłumaczenia. Setki różnych głosów, wyższych, niższych. Miliony różnych dźwięków, pobudzających serce do mocniejszego bicia. To jest fajne. Dlatego nie mogę się doczekać Open'era, uwielbiam muzykę na żywo i nawet jeśli nie będzie na nim zespołów, które są bliskie memu serduchu, to będę się świetnie bawić wśród tej wspaniałej atmosfery, ciżby i tłoku. Nie pisałam nic o tegorocznych festiwalach, bo dawno mnie tutaj nie było, poza tym jeszcze żaden z organizatorów nie podał pełnego line-upu i nie wymienił wszystkich headlinerów, ale mogę wam powiedzieć, że jestem prawie pewna, iż wybiorę Open'era, mimo że na Orange Warsaw Festival będą moi ukochani Kingsi i Florence Welch. Open'er w tym roku nie powalił mnie na kolana, choć kusi Pearl Jam. The Black Keys słucham czasami, ale nie jest to miłość; MGMT lubię, choć cieszę się, że to nie jest headliner, bo byłabym totalnie zawiedziona... Liczę na to, że przyjedzie kilka zespołów z zeszłego roku - Tame Impala, The National (nie przyjadą, bo mają koncert w czerwcu w Warszawie) albo Everything Everything (są super na żywo!). A tak szczerze mówiąc, nie wiem, czy mogliby mnie zaskoczyć. Placebo nie będzie, bo są w trasie, którą zaczęli w Polsce w listopadzie. Arctic Monkeys byli w zeszłym roku, więc marne są szansę, że zawitają również w tym (chociaż bardzo mocno bym chciała ich zobaczyć poza festiwalem, na osobnym koncercie). Muszę uzbroić się w cierpliwość i czekać na kolejnych wykonawców. Nic chyba nie przebije zeszłorocznego Open'era. Bardzo żałuję, że nie mogłam pojechać na wszystkie dni, ale jednak strasznie się cieszę, że byłam przynajmniej na jednym. To się rozpisałam na temat koncertów. Chyba tęsknie za muzyką na żywo, ostatnio na koncercie byłam w październiku (Sylwester z Polsatem chyba się nie liczy... chociaż tam też się super bawiłam, zwłaszcza przy Budce Suflera), trochę dawno, nieprawdaż? Miejmy nadzieję, że to się niedługo zmieni. Okay, całe szczęście, nastały kolejne dwa tygodnie błogiego lenistwa. Mam nadzieję, że uda mi się do końca weekendu wyleczyć katar i będę mogła odpoczywać w spokoju. Generalnie za dziesięć dni mam urodziny (nie wiem, dlaczego wciąż o tym mówię, ale chyba nie mogę się doczekać), których nie wyprawiam, ale i tak wiem, że ktoś zapuka do mych drzwi, bo mam takich kochanych przyjaciół. Żałuję co prawda, że nie będę w tym czasie zwiedzała południa Polski, ale co zrobić, tak wyszło. Rzeczywistość nie zawsze odzwierciedla nasze oczekiwania, a plany ulegają zmianie. Kwestią sporną jest, czy planować, czy też tego nie robić. Mi się dobrze żyje zarówno planując, jak i tego nie robiąc.