wtorek, 31 lipca 2012

Nie, kochanie, nie jestem.

 syf party on my face

Mamy dzisiaj wtorek, ostatni dzień pełnego wrażeń lipca. Nie ma co robić podsumowania i nie ma co się smucić - pozostał nam jeszcze miesiąc wakacji, który, mam nadzieję, trochę wolniej minie. Na dobre jego rozpoczęcie wybieram się z rodzicami do Szczecina i Berlina na weekend, przepełnia mnie radość i lekkie podniecenie na myśl, że wreszcie odwiedzę stolicę Niemiec, zawsze przeze mnie omijaną. Oświadczam, iż dzisiejszy dzień, tak jak wczorajszy, spędziłam na robieniu niczego, czyli na graniu w The Sims 2 i wściekaniu się na utraceniu całej gry przez jej niezapisanie, gdyż komputer mej siostry ma to do tego, że jak się zatnie, to odblokować jest go wstanie tylko wciśnięcie wyłącznika z I na 0. Trochę mierzi mnie to marnowanie czasu, ale gra jest swoistym urozmaiceniem dnia, gdyż ciągle czytam, czytam, czytam; zawsze to lepsze od oglądania telewizji, rozwijam swoją kreatywność, budując dom pełen dodatków ściągniętych z Internetu, uczę się zwrotów po angielsku i odmóżdżam się. Widzicie? W każdej nawet najbardziej beznadziejnej czynności trzeba umieć dostrzec superlatywy... Udawany optymizm. Tak naprawdę nie mam ochoty na nic więcej niż granie, więc chyba do tego powrócę. Kryminał, który teraz przetrząsam, jest ździebko nużący, nie ma w nim absolutnie żadnych akcji, stąd też moje zamiłowanie do robienia wszystkiego, oprócz czytania. Ale kiedyś go skończę, na pewno! Na koniec dołączam ciekawostkę na temat wielbionych przez dzieciaki, młodzież i dorosłych frytek serwowanych w najpopularniejszych sieciowych restauracjach, w tych mniej popularnych i niszowych także: jak każdemu jest wiadomo, smażone frytki zawierają tłuszcze-trans, bardzo szkodliwe dla naszego organizmu, oraz, co nie dla każdego jest jasne, akrylamid - neurotoksynę, która przyczynia się m.in. do występowania nowotworów przewodu pokarmowego oraz uszkadza układ nerwowy*; moja ciekawostka dotyczy tłuszczów-trans: otóż w amerykańskim Mc Donald's frytki zawierają ich ok. 12%, w polskim ok. 18%, a w duńskim zaledwie i aż 1,2%, w KFC natomiast jest ich najwięcej - 40%. Ja wyciągnęłam z tego następujące wnioski: nawet jeśli piekę frytki mrożone w piekarniku, to zawierają one akrylamid, który powstaje w reakcji pomiędzy asparaginą i cukrami redukującymi (ziemniaki zawierają skrobię, czyli węglowodany, gwoli przypomnienia) podczas obróbki termicznej - smażenia lub pieczenia - w temperaturze od 120 stopni Celsjusza (dobrym jego źródłem jest również dym tytoniowy!)*, ale to nie jest w stanie powstrzymać mnie od ich jedzenia; i wbrew pozorom "bezpieczniej" jest jeść w Mc Donald's niż w KFC, co mnie lekko szokuje. Jak jest z wami? Lubicie jeść junk pommes czy raczej za nimi nie przepadacie?
*źródło: http://pl.wikipedia.org/wiki/Akrylamid

niedziela, 29 lipca 2012

to tylko taki zwrot retoryczny

 Ferguson IV

Nie pytajcie, dlaczego postanowiłam napisać nowy rozdział mojego życia (jak lirycznie!) akurat o tej niezwykle wczesnej godzinie, i tak wam odpowiem, zanim otworzycie usta. Powyżej przedstawiam wam z braku laku pewną mewę, do której podeszłam na odległość mniej więcej pięciu centymetrów, zanim zaczęła się wycofywać. Ciekawskie stworzenie, zapewne głodne i spragnione, mimo tego złego spojrzenia. Patrząc po zdjęciach wnioskuję, iż w Chorwacji jest dość sporo gatunków mew, ja sama złapałam okiem mego obiektywu ze trzy różnie wyglądające mewy. Nie żeby mnie interesowały ptaki. Chciałam wam oznajmić, że bardzo lubię słowo "kmieć", to za sprawą "Świata bez końca" Folletta, z którą to książką wczoraj, po ponad dziesięciodniowym związku, z łezką w oku się rozstałam. A dzisiaj rozpoczęłam i niedawno skończyłam "Zniewolenie" C. Jones, napisaną tragicznie prostym językiem powieść z jednego z cykli dla nastolatków. Żałuję, że dla nastolatków, bowiem fabuła przypadła mi do gustu, ale ten język i zubożałe love story... Mówię stanowcze "nie", po trzecią część raczej nie sięgnę. Kurczę, stwierdzam, iż czas mija w zatrważającym tempie. Po części spodziewałam się, że tak będzie, z racji mojego wyjazdu na wczasy, aczkolwiek nie przewidywałam aż takiego szybkiego przeskoku z lipca na sierpień. Co się będę żalić, powinnam się cieszyć, że mamy taki skwar i duchotę, w końcu tego pragnęłam przez cały rok szkolny, wstawać rano i czuć delikatną warstewkę potu na mej skórze, zapowiedź nadchodzącego upału, słyszeć dźwięki dolatujące zza otwartego okna, dźwięki świata budzącego się do życia o godzinie dziewiątej rano, wsiadać na rower i jechać do sklepu, nie przejmować się wiązaniem sznurowadeł czy owijaniem szyi szalikiem; układać się do snu o przeróżnych godzinach bez żadnych ograniczeń, słuchać wieczornego koncertu świerszczy i myśleć o nadchodzących dniach, dogłębnie analizować w ciągu kilkunastu minut wszystkie troski i niepowodzenia zalegające w czeluściach dość pojemnego serca. Śmiem twierdzić, iż wakacje to najprzyjemniejszy okres w całym roku, jednak nic nie zastąpi mi szkoły, która tak kształtuje moją osobowość (niekoniecznie w dobrym kierunku...), w której spotykam się z ludźmi i przeżywam stresy związane z kartkówkami, odpytywaniem i innymi bzdetami, ale na dzień dzisiejszy odpycham świadomość jej istnienia jak najdalej od siebie i relaksuję się na myśl o jutrzejszej sielance. Chciałabym wreszcie wrócić do formy i poczyniłam już ogromny postęp w tym kierunku, czytam szybciej, czytam lepiej, czytam dla samej siebie, uszczęśliwiam się, przeżywam, chłonę wiedzę i uczucia, tak jak tego pragnęłam. (Rzewny post, wiedziałam, że tak będzie.) Pomijając wszystko to, co tutaj napisałam, pragnę na uwieńczenie całości pozdrowić moją najwspanialszą siostrzyczkę, Karolinę, która teraz leży chora w łóżku i zmaga się z letnią grypą, jaka dopadła ją po nierozmyślnym chodzeniu po dworze w mokrych włosach. Kocham cię i tak strasznie tęsknię za tobą. Wakacje to też czas naszej rozłąki, dlatego w pewnych momentach myślę, że dobrze, iż tak szybko mijają, przynajmniej szybciej się do niej przytulę i opowiem jej mnóstwo historii, jakie mi się w ciągu nich przydarzyły. Robię się powoli śpiąca, słucham "End of the day" Blue Foundation i myślę o moim wczorajszym śnie. Chyba do końca życia go nie zapomnę, a konkretnie jednego wątku całkowicie wyjętego z kontekstu: mówiąc ogólnikowo, byłam na wakacjach z rodziną, w tropikach, wracałam wieczorem nabrzeżem wypełnionym białymi łódkami; przy jednej z łódek zauważyłam, że pewien mężczyzna ma atak, coś niedobrego się z nim działo, upadł i leżał (ciekawe zestawienie słów), a w środku łódki wypełnionej wodą topiło się niemowlę w foteliku samochodowym (też nie wiem, jakim cudem się topiło); pospieszyłam, by dziecko uratować, ale... wpatrywałam się w nie, raz tonęło, raz się wynurzało i otwierało swoje cudne oczy, uśmiechając się do mnie, a potem znów się topiło, na poważnie, więc je wyłowiłam i przytuliłam; po chwili z zaniepokojeniem odsunęłam niemowlę od siebie i zauważyłam, że nie oddycha, położyłam je więc na ziemi i trzęsącymi się rękoma próbowałam reanimować, jednak było za późno... (podkład: ponury song, może nawet Damiena Rice'a "I remember", rozpoczynając od trzeciej minuty) Wróciłam do podupadłego hotelu, w którym mieszkaliśmy, położyłam się do łóżka i słyszałam kroki mamy, zdenerwowanej moim późnym powrotem, ale nie przejęło mnie to, zbyt mocno byłam rozemocjonowana wydarzeniami z nabrzeża. Chciałam, by ktoś mnie uratował od tych wspomnień, przyleciał do mnie i przytulił, powiedział, że to się nigdy nie zdarzyło. Nie byle kto - uważam, że pragnienie nawiązujące do tej akurat osoby jest więcej niż dziwne, ale mniejsza. Topię się, dosłownie się topię, jeszcze jedno pociągnięcie wody i się roztopię. Czuję truskawki. Kubek po lodach truskawkowo-waniliowych stał się mogiłą, to również jest nietypowe, duch komara może być ze mnie dumny, że sprawiłam mu nie lada gratkę rozpływania się w słodkich resztkach mojego posiłku.  Żegnam się z wami na dziś, miłej nocy.

czwartek, 26 lipca 2012

Ile ma?

 JAK JA BYM ZJADŁA TE MIGDAŁY / Park Narodowy Krka

Ach, lipcowe wieczory są wprost stworzone do jazdy na rowerze, tylko towarzysza zabaw brak, ugrzązł na dworcu w Gdańsku i czeka na opóźniony pociąg (lub już jedzie do Pszczółek). Oby nie dotarł za późno, bo serio nie mam ochoty tkwić w domu i denerwować się na lepiącą się do oparcia krzesła koszulinę. Dzisiaj mój dzień był bardzo produktywny, a mianowicie postawiłam sobie za zadanie zrobić sobie pizzę: ciasto oraz sos pomidorowy, przy okazji wykorzystałam leżącą od kilku miesięcy puszkę pomidorów w komórce. Wszystko wyszło wyśmienicie, może trochę ciasto było niedosolone. Dałabym sobie plusik, ha, ha. Wczoraj także szalałam w kuchni - upiekłam babeczki z Nutellą, które według mnie niezbyt mi wyszły, na składniki składał się (składniki - składać się, beznadziejne połączenie, nie znajduję alternatywy dla tego czasownika) praktycznie sam cukier, następnym razem użyję bardziej fantazyjnych ingredientów - przypraw korzennych, takich, jakie lubię najbardziej. Upamiętniłam te dwa wielkie wydarzenia, ponieważ nie obejmuję stanowiska domowego kucharza zbyt często: babeczki w fazie przed-pieczeniem (po wyglądały jak zwykłe babeczki, nie mam zdjęcia), pizza z jednej i z drugiej perspektywy. Ostatnio wspominałam o moich obawach dotyczących Juniora, które już zostały rozwiane i zapomniane, nic się z nim nie dzieje, już nawet nie krwawi, tylko sączy się z dziurek osocze, więc jest w porządku. Jedyne, co mnie naprawdę wkurza, to spanie na lewym boku, przez to się nie wysypiam, budzę co chwila i nie mogę zasnąć wieczorem. Wczoraj na przykład chciałam nie dać się przyzwyczajeniom i pójść spać o północy... poszłam po pierwszej, kręcąc się z lewego boku na plecy. Z dnia na dzień moje posty robią się coraz nudniejsze, nie mam nawet ochoty zasiadać przed komputer, od razu się nagrzewa i atmosfera robi się bardziej gorętsza niż dotychczas. Wolę siedzieć w fotelu, przewracać kartki książki i czytać. Topię się, wskoczyłabym do tej wody ze zdjęcia... chociaż ona pewnie miała wtedy dwadzieścia parę stopni... ale i tak musiała się wydawać chłodniejsza niż powietrze, tak jak morze. Chcę wrócić na wakacje, tutaj mam wrażenie, że za parę dni się skończą. Mama oświadczyła, że jutro przyniesie mi książki do domu, to mnie dobije... Generalnie dzisiaj jest dzień Anek, czyli mojej mamy, mnie, Karoliny i... Dlatego wszystkim posiadaczkom tego imienia, czy to jako pierwszego, czy drugiego, życzę radości i pogodnego usposobienia; nie taki diabeł straszny jak go malują.

wtorek, 24 lipca 2012

Kto rodzi sie prostakiem, prostakiem przemija.

 moje pseudoartystyczne zdjęcia

Chyba odnalazłam ukryte zasoby chęci do pisania na tym blogu, aczkolwiek są one niewielkie, więc postaram się je jak najlepiej wykorzystać. Bredzę na noc! Jak wam mijają wakacje, ludzie? Widzę, że świetnie, prawdopodobnie wszyscy dokądś wyjechaliście lub po prostu przestaliście tu zaglądać, tak, ja i moja samotność w sieci. Słucham sobie "Sto tysięcy jednakowych miast", stwierdzam, że jest mi gorąco, że mam nieświeży oddech po zjedzeniu płatków z mlekiem, że własnoręcznie przygotowana herbata mrożona jest niesmaczna, że... No ale po co narzekać, lepiej się uśmiechać! Powyżej widzicie ułamek moich włoskich zdjęć, tak, są cudowne, lubię Ople. Cóż ja robiłam w tym mieście? Grado, Grado... ach, tak! Chodziłam po ulicy, zaglądałam do kościołów i wydałam moje 1,50 euro na kawałek pizzy. Nie ma co opowiadać, to był nasz ostatni dzień we Włoszech, nie chciało nam się kompletnie nic, mimo tego, że było stosunkowo ciepło (jakby było gorąco, to już w ogóle byśmy padli). W domu nie robię praktycznie nic - zmuszam się do czytania, do mycia naczyń (hejtuję mycie naczyń), do oglądania telewizji i cudowania. Powinnam zacząć pisać jakąś love story, ale chyba nawet na to nie mam chęci. Ja, wyprana z uczuć pesymistka. Wczoraj pojechałyśmy z Natalią na spontaniczną wycieczkę rowerową do Gdańska, tak o, żeby zapełnić czas. Jutro miałyśmy jechać do Sobieszewa, ale mam humory i nie jadę, po części dlatego, że nie chcę narażać swojego krocza na kolejne odparzenia. Gwoli ścisłości, smaruję się kremem przeciw odparzeniom dla niemowląt, ja szalona. Pomaga. Niby w okresie niemowlęcym i dziecięcym miałam uczulenie na produkty Johnson's, ale teraz tylko sporadycznie wyskakują krostki na nogach; czego się nie robi, by poczuć ten wspaniały zapach. "I'm bear". Mam ochotę meetnąć się z kimś poznanym w necie, problem tkwi w tym, że nikogo nie znam. GDZIE MOJA WODA? Pragnę ogłosić wszem i wobec, iż mój Junior dzisiaj obchodzi swoje pierwsze tydzieńszyny (ewentualnie tydzieńsznicę) - kongratulejszyn, sir. Dostał prezencik w postaci czyszczenia Octeniseptem, ucieszył się niepomiernie. Ostatnio mnie trochę swędzi (ociupinkę), mam nadzieję, że to przelotne i nic się złego z nim nie dzieje. Skończyłam dzisiaj oglądać piąty sezon Skinsów i za nic nie potrafię zrozumieć Franky, jej odmienności, jej wszystkiego; jest ciekawą, tajemniczą postacią, ale scenarzysta chyba zostawił odsłonę prawdy jako wisienkę na torcie... mam taką nadzieję przynajmniej.

niedziela, 22 lipca 2012

balagan w pokoju, balagan w mej glowie

 weselne

Ostatnio nie czuję powołania ani chęci do pisania bzdetów na moim blogu. Próbowałam zmienić jego wygląd, ale wyszło jak wyszło z powodu wspaniałego Internetu, który non-stop się wyłączał, gdy tylko próbowałam zmienić układ. Generalnie czuję się tak słabo i jest mi niedobrze, czy to poweselny kac? God, nigdy nie miałam kaca, to mój pierwszy raz, o ile rzeczywiście jest to kac. Przejdzie, jak tylko przyłożę głowę do poduszki i zapadnę w sen. Ogólnie wesele było całkiem fajne, pomimo nudy i moich ogromnych problemów piętnastolatki. Nie tańczyłam, bo nie miałam z kim (starsi panowie i kobiety out), taka ze mnie sztywna persona. Cóż mogę rzec, pół godziny temu wróciłam ze spaceru z Natalią, wcześniej byłam w kościele, a jeszcze wcześniej obejrzałam dwa odcinki Skinsów i stwierdzam, że piąta seria jest beznadziejna, ale lepsza od trzeciej i czwartej. Generalnie nie cierpię blondi i irytuje mnie nieco Nick, chociaż jest słodki. Nadal nie potrafię dostrzec w tej grupie czarnego charakteru (Tony, Cook), może to ta blondyna... Nie, chyba nie wykrzeszę z siebie więcej entuzjazmu, padam na twarz, mam ochotę narzekać, narzekać i narzekać. A jakbym nie musiała narzekać, to na coś innego. W końcu jest wieczór, no nie? I tak, mam dziwne brwi.

środa, 18 lipca 2012

[...] odwiaz liny, opusc bezpieczna przystan. Zlap w zagle pomyslne wiatry. Podrozuj, snij, odkrywaj.

to, co w morzu najpiękniejsze

Mam ochotę położyć się do łóżka, sięgnąć po książkę i przesuwać wzrokiem po literach, które układają się w mojej głowie w konkretne, fascynujące obrazy; wtedy zapominam o całym świecie i skupiam się na tej jednej historii, utożsamiam się z bohaterami, czuję, że ginę w przestrzeni. Zaraz zamierzam przenieść się w świat doskonałej fikcji, ale najpierw opowiem wam o moich zmaganiach z codziennością, jak zawsze podczas naszych codziennych, co kilkudniowych (istnieje taki zwrot?) spotkań. Dzisiejszy humor mam raczej bardziej liryczny niż zazwyczaj, ale chyba postaram się go pozbyć na chwilę, ponieważ nie mogę tutaj wypisywać egzystencjalnych bredni. TA, JASNE. Czuję delikatne pulsowanie w dwóch nowych dziurkach, to znak, że się regenerują. Prawdę mówiąc przyzwyczaiłam się już do Juniora, chociaż w zestawieniu z moją twarzą wygląda trochę dziko. Jeszcze nie męczy mnie spanie na lewej stronie ani przemywanie ranek trzy razy dziennie, nie wiem, jak będzie za jakiś czas. Póki co chodzę dumnie wyprostowana ulicą i pokazuję ludziom niekoniecznie tym zainteresowanym moje nowe cacko, taki już mam charakter, uwielbiam się chwalić swoimi dobrami materialnymi i intelektualnymi (których, nawiasem mówiąc, ostatnio mi brak). Wczoraj postanowiłam przymierzyć moje nowe buty do sukienki i przedstawiam się mniej więcej tak (to najkorzystniejsza perspektywa). Na lookbook.nu przyuważyłam dwie osoby posiadające tę samą parę butów, zdążyły już zdobyć niemałą popularność na świecie... Co ja piszę... Włączyłam sobie na YouTube utwory Michel Telo, ponieważ to on przypomina mi o wakacyjnych przeżyciach. Za każdym razem, jak dokądś wyjeżdżaliśmy, tata włączał jego płytę i śpiewałam razem z nim jeden popularny przebój i inne, jeszcze lepsze od tego. Poza tą płytą, jak zwykle była płyta U2, którą ubóstwiam, choć nie ma na niej "One", czyli minusik, i prace innych artystów. Wciąż czuję stres, zupełnie nie wiem, przed czym. Może przed kąpielą, to będzie nie lada trud, umyć sobie włosy, nie zahaczając o kolczyk. Potrafię znieść ten ból, nie jest szczególnie dokuczliwy, aczkolwiek wolałabym go uniknąć. A może stresuję się przed sobotnim ślubem, o którym wcale nie myślę? Jest jeszcze jedno wytłumaczenie: może czeka mnie jakaś większa zmiana? Wymyślam. Idę pod prysznic, biorę się za trzydzieści stron książki, a następnie włączam odcinek piątej serii Skinsów. Już się nie mogę doczekać poznania nowych bohaterów, wiem, że nie przebiją tych z dwóch pierwszych serii, aczkolwiek pomarzyć dobra rzecz. Tak jak obiecywałam, pozdrawiam mojego nowego kolegę, Alema, który chętnie tłumaczy mojego bloga na swój język i prosi mnie o to, bym napisała coś o nim. Piszę bez zbędnych szczegółów, coby chłopak nie popadł w samouwielbienie. Lubię z nim szlifować swój język angielski, spędzać godziny na pisaniu o dupie Maryni i śmianiu się z zabawnych sytuacji, które nas spotkały (bardziej jego niż mnie, ale mniejsza). Spędziłam godzinę dłużej przed komputerem niż zamierzałam, toteż lada chwila kończę. Piękny zachód i wschód słońca wam pozostawiam, prawda? Najchętniej bym do tego wróciła. Niedługo chyba wybiorę się na plażę, by sobie przypomnieć, jak taki zachód wygląda na żywo. Nie wiem dokładnie, czy w Polsce jest tak samo spektakularny jak w Chorwacji, ale z pewnością ma swój specyficzny klimat. Potrzebna mi do tego jest jedynie osoba towarzysząca, czy zgłosi się takowa? Zapewne nie, już o mnie zapomniała, topiąc się we własnej niemocy, troskach i beznadziei. From ashes to ashes, from dunst to dunst. Wysprzątałam dzisiaj cały dom, jestem z siebie dumna; przy okazji przypomniałam sobie parę fajnych, starych kawałków, które leciały na Rebel.TV, do teraz w mej głowie dźwięczy nuta Bowiego - "Let's dance". On zawsze kojarzy mi się z filmem "My, dzieci z dworca ZOO", Christiane bodajże poszła na jego koncert i potem zaćpała. Nie pamiętam, czy w książce też był koncert, mniejsza z tym. Miłego wieczoru, z mojej strony tyle.

wtorek, 17 lipca 2012

my new amazing thing!

 poznajcie sir Monty Python'a Juniora!

Wybaczcie za tę krew, ale nie mam siły już jej zmywać, zużyłam chyba pięć patyczków kosmetycznych i tyle z tego wyszło, że wciąż ją mam. Jaram się moim cackiem od paru godzin już, jest taki słodki i tak milusio ściska mi ucho, ach. Milusio też boli, ale już się do tego przyzwyczaiłam, więc nie ma problemu. Robił mi go przystojny czarnowłosy facet ze Stoneheads w Gdańsku, pozdrawiam serdecznie, pewnie nigdy się już nie spotkamy, chyba że zachce mi się tam wrócić i spytać, ile ta sztanga ma, do cholery, milimetrów średnicy... Ogólnie jeśli ktoś chce sobie zrobić, to polecam to studio, przebijanie bez znieczulenia, trwało jakąś minutę, nie odczuwałam wielkiego bólu, nie zaciskałam zębów, nie krzyczałam. Tak więc mit o bolesności robienia industriala został przeze mnie obalony. Facet się zdziwił, że tak mi krew leci, ale cóż, moja krew tak już ma... Poza tą rewelacją kupiłam sobie na przecenie śliczne sandałki na platformie i szpilce w Zarze, w kolorze bladoróżowym, podchodzącym pod nude. Jestem zadowolona z dzisiejszego dnia, mimo tej całej ulewy, mimo mojego położenia się do łóżka o piątej nad ranem i standardowego wake up'u o dziewiątej, mimo tego, że jestem głodna i że bolą mnie plecy oraz ramiona. Zdążyłam odwiedzić w ciągu paru godzin dwa empiki w Gdańsku, w jednym przesiedziałam półtorej godziny na posadzce, czytając książkę, wypożyczyłam książki z biblioteki, oczywiście jednej nie było, a miała być do odbioru dzisiaj... I zrobiłam wieś party na ławce w Galerii, gdyż zjadłam przepyszną bułkę z ziarnami słonecznika w zestawieniu z niewielkim pomidorem, który umyłam w toalecie w gorącej wodzie... Chyba nie mam sił, by tu pisać, więc pozostawiam was z SMPJ, love him so much! Mój tata się przeraził, jak go zobaczył, ha, ha. Od małego straszy, niedobrze... Od dzisiaj śpię na lewym boku, to jedyny minus tego całego przebijania. Nie lubię spać na lewym boku. Miłego wieczoru!

niedziela, 15 lipca 2012

PIERWSZY DZIEN W POLANDII

 z serii "Lilia zwiedza Europę"

Dobry wieczór, państwu, państwu i państwu także. Zmagam się aktualnie z potwornym bólem mięśni nóg, aczkolwiek po zażyciu niewielkiej tabletki Ibupromu ból przeszedł w delikatne pulsowanie i ma ochotę przemieścić się na mięśnie rąk (nie bardzo pamiętam ich nazwy z lekcji biologii). Tak, zgadliście, to wszystko przez ten przejmujący chłód, który zastałam zaraz po powrocie ze słonecznej Italii. A już myślałam, że to dwadzieścia jeden stopni o szóstej rano w Triestrze jest chłodami nad chłody. Cóż, myliłam się. Powyżej przedstawiłam wam parę zdjęć ze mną w roli głównej bądź drugoplanowej, a także z moim trampkiem. Taki już mam zwyczaj uwieczniać trampek na swoich zdjęciach wszędzie tam, gdzie jestem. Mam trampek w Grado, mam trampek w Wenecji na którymś z mostów, w Gdyni też. Co mam wam opowiedzieć o minionych tygodniach? Było naprawdę gorąco, to raz. Chodziłam wiecznie spocona, klejąca się i wycieńczona, to dwa. Najadłam się mnóstwo niezdrowego żarcia, pysznej pizzy, ciastek, płatków i tak dalej, to trzy. Przez ten okres nie tknęłam ani razu mięsa, pomijając kawałek kalmara w Pulijskiej (?) restauracji. Widoki naprawdę przepiękne, krabiki miałam ochotę pożreć wzrokiem, takie cudowne, a żółwia moje oko nawet na ułamek sekundy nie zarejestrowało. Jestem z tego powodu zawiedziona. Chorwacja Chorwacją, ale Włochy... brud, syf i malaria, tak jak się spodziewałam, natomiast w Wenecji wcale nie śmierdzi (musiałam koniecznie tam pojechać, by to sprawdzić), pomijając to wszystko - są piękne, do szczęścia brakuje mi jeszcze Rzymu, ale to kiedyś. Odkryłam także plażę FKK - wyszłam z niej zaraz po tym, jak zobaczyłam nagiego mężczyznę. Już wolę oglądać roznegliżowane biusty pań po sześćdziesiątce, chociaż nie ukrywam, że te młodsze są bardziej znośne. Eee... zdążyłam także porozmawiać z Niemką i z ekspedientką z LUSH'a, tyle z mojego wakacyjnego szlifowania języka angielskiego. Żałuję czterech rzeczy: tego, że nie kupiłam sobie podróbek Ray Banów; tego, że nie kupiłam sobie koszulki z napisem "I <3 Italy" za okazyjną cenę siedmiu euro; tego, że zjadłam Natalii Nutellę&GO! ze względu na to, iż byłam głodna, i nie kupiłam jej drugiej (we Włoszech kosztowała całe 2,50E, szkoda mi było kasy, wybacz; a w Chorwacji już nie znalazłam); tego, że nie kupiłam mydełka w LUSH'u po najniższej cenie czterech euro... Poza tym było spoko, chociaż jak zwykle żaden przystojny Chorwat ani Włoch nie raczył się do mnie odezwać. Ulubionym słowem tych wakacji było słowo "masakra", gdyż zdarzyło nam się wiele małych "masakr". Stwierdzam, że lubię słyszeć to słowo z ust mego taty, wtedy jest bardziej zabawne. Właśnie natknęłam się na siostrę na korytarzu idącą włączyć router, tak samo jak ja: "tak, ja za tym samym". Powinnam iść się umyć, spędziłam cały dzień przed komputerem, pomijając godzinę mszy w kościele i parę godzin z Karoliną, również poranny piętnastominutowy prysznic. Tak mnie oczy boją, że hej, ale prysznic mnie uspokoi i będę mogła zacząć "Świat bez końca" Folletta. Zapomniałam dodać wyżej, że żałuję, iż nie wzięłam tej właśnie książki, ponieważ przeczytałabym ją w dwa, trzy dni. Trzy książki to stanowczo za mało jak na taki wyjazd, stwierdzam. W przyszłym roku, kiedy będę już we wspaniałej Hiszpanii (będę, mówię wam, jakoś uzbieram te pieniądze!), wezmę więcej powieści. Dobrze, kończę ten czysto informacyjny post. Mam naprawdę ogromną nadzieję, że jutro będzie dobry dzień i mi się poszczęści. Mam zamiar pójść na pocztę po moją cztery i pół kilogramową przesyłkę (to pewnie bomba z Al-Kaidy, chłopcy mnie lubią; tak na serio - nie wiem, co to, może wysłali mi nagrodę z konkursu fotograficznego... jeśli tak, podejrzewam, że to same reklamówki i miód), odwiedzić bibliotekę i zdać relację z wakacji, a także pojechać do Gdańska zrobić induindu, o ile właśnie mama nie będzie pracować do siódmej, bo inaczej nici z tego... Mój brzuch chyba przestawia się na tryb wakacyjny, ponieważ zjadłam dzisiaj zaledwie jajecznicę, grześka i obiad... a, zapomniałabym, zjadłam również maleńkiego krosanta, pół 7DAYS'a i wypiłam maślankę, którą podsunęła mi Karola. Nie lubię maślanek, ale ta była znośna. Jestem szalona jak trąba powietrzna. Oby nie zawitała do Pszczółek, bo nie chcę mieć zerwanego dachu z mego domku, chociaż to byłby dobry powód do remontu (ten czarny humor). Jutro jeszcze powitam mojego kochanego pieska!! Tak się za nim stęskniłam! Aż wam pokażę jego przepiękną mordkę. Przypomniało mi się jeszcze, że miałam napisać, iż we Włoszech nie ma zwykłych komarów: tam są komary w wersji elegant - czarne z białymi kropkami. Widziałam, czułam, odganiałam. Mutopasikoniki również spotkałam, wieczorem w namiocie mieliśmy polowe ZOO. Kemping w Triestrze opatrzyłam nazwą: Camping Pogodnej Starości. Kreatywne, nie powiem, dużo dziadków tam było, stąd ta nazwa (potem przyjechali Finowie, czyli paru przystojnych kolesi i jeden chińczyko-azjato-japończyko-koreańczyko-wietnamczyk, na którego się natknęłam wychodząc z toalety, prawie mnie dotknął, ale tylko prawie; następnie przyjechali studenci z Polski i znikąd, więc skutecznie uczynili naszą ostatnią noc gorszą niż przewidywaliśmy; anglojęzyczni byli w porządku, ale Polacy jak zwykle hałaśliwi, zarzygani i roześmiani). Dobranoc, od dzisiaj zamęczam was zdjęciami z wakacji! (Mam wrażenie, że to już ich koniec...)

niedziela, 1 lipca 2012

(HR&I)

 :)

Siedzę sobie w czeskim hotelu, włoska reprezentacja właśnie strzeliła bramkę i zrobił się remis, mój tata zawiedziony rzecze "wiadomo było, że tak będzie". Lektor czeski nam nie służy, nic nie rozumiemy. Według mnie każdy mężczyzna, który gra w serialu, jest marynarzem... nie wiem, czemu. Jest mi diabelnie gorąco, mam nadzieję, że w Chorwacji atmosfera się oczyści i nie będzie takiej duchoty. Rozumiem wysoką temperaturę, ale tutaj dosłownie nie da się oddychać, tak jak na południu Polski (bo tam miałam postój jeden z dwóch). Nie zdążyłam wczoraj nic napisać, ponieważ była burza i mój internet chodził od niechcenia, więc nie chciałam go przeciążać. Tutaj też jest ten internet dość wolny, dlatego dodaje jakieś zdjęcia bez odniesienia do dzisiejszego posta (a chciałam z zeszłego roku wkleić śródziemnomorskie widoki). No cóż, tyle chyba wystarczy. Nie widziałam w tym roku faceta z fretką, aczkolwiek widziałam szarego sznaucera i zatęskniło mi się za moim psiakiem, dlatego też wciąż zerkam na pulpit i patrzę w te jego wierne oczka... Wciąż nie mogę uwierzyć, że mamy wakacje, no! I że jutro będę w Chorwacji again! Odpocznę od telefonu, odpocznę od internetu, odpocznę od szkoły... luz blues.