czwartek, 8 sierpnia 2013

Z dziennika podroznika: Barcelona, dzien pierwszy.

 
pierwsze zdjęcie!

Jak można wywnioskować z tytułu dzisiejszego posta, postanowiłam zgotować wam miłą bądź niemiłą niespodziankę, a mianowicie zrobić cykl opatrzony nazwą "Z dziennika podróżnika...", gdyż przez dwa tygodnie byłam podróżnikiem bez kapelusza, wielkiego plecaka i notesika. Nie mam pojęcia, czy moją relacją rozłożoną na milion postów was zanudzę na śmierć, ale wiedzcie, iż dołożę wszelkich starań, by było więcej zdjęć niż tekstu, gdyż wiem, że mała część z was lubi dużo czytać. Przede wszystkim chcę te posty pozostawić na moim blogu na pamiątkę, bym mogła w przyszłości zajrzeć i poczytać, jakie przygody mnie spotkały w obcych krajach. W poprzednich latach czegoś takiego nie robiłam, moje relacje były bardzo chaotyczne, i bardzo tego żałuję. Ale przeszłości nie zmienisz.

 wnętrze jednej ze stacji metra

Pierwszym punktem programu było udanie się metrem do nieukończonego kościoła znanego chyba wszystkim na świecie pod nazwą Sagrada Família. Naszą początkową stacją była Besòs Mar: mieszkali tam głównie Hindusi, muzułmanie i oczywiście czarnoskórzy. Schludne budynki mieszały się z zaśmieconym chodnikiem, którego chyba nikt nie sprzątał. Na ogrodzonym polu do gry w kule (a nie, jak początkowo myślałam, placu zabaw) chodziły kury i piał kogut, co mnie niezwykle zaskoczyło, gdyż nigdy nie widziałam w mieście typowo wiejskich zwierząt. Co jeszcze mi wpadło oko na temat nie tylko Barcelony, ale także Hiszpanii, to to, że jest w niej multum rond oraz w każdym mieście chodniki są całkowicie zabudowane, nie ma miejsca na trawnik. Nie wiem, czy w takiej sytuacji właścicielom psów jest łatwiej sprzątać ich odchody. Pewnie tak. Wróćmy jednak do mojej relacji. Na tej stacji pod ziemią było stosunkowo chłodno, aczkolwiek na każdej innej buchało gorąco równie mocno, co na powierzchni. Wybawieniem w takich sytuacjach był wiatr, którego było akurat pod dostatkiem, a także klimatyzowane powietrze w każdym pociągu, nieważne, czy był nowy, czy stary. Ciekawostką jest to, że za brak biletu możemy zapłacić aż 100 euro - horrendalna suma. Porównując, w Niemczech zapłacimy 30-40 euro, jeśli dobrze pamiętam.

Poniżej zdjęcia kościoła okiem moim oraz mojego taty. Pozwoliłam sobie zwrócić uwagę na kilka szczegółów. Nie wchodziliśmy do środka, gdyż dowiedzieliśmy się, że nie warto płacić takiej ceny, bo nie ma nic interesującego do oglądania. Kościół prezentuje się naprawdę dobrze, choć nie zachwycił mnie tak, jak powinien. To pewnie przez to, że widziałam go wcześniej wiele razy na zdjęciach.


A pod Sagradą...

Standardowa mina, będzie ich więcej!

"Wszyscy zainteresowani, tylko nie Lila" - tata.

Po emocjonujących obserwacjach fasady kościoła stwierdziliśmy, iż z naszych żołądków zupełnie wyparowało śniadanie, zatem postanowiliśmy skierować swe kroki ku poleconej nam przez sąsiadów restauracji. Lactuca to bar samoobsługowy, coś na kształt stołówki. Płacisz 10-11 euro, jesz, co chcesz i ile chcesz, dopóki nie stwierdzisz, że jesteś już tak pełen, iż za chwilę wybuchniesz. Co mi najbardziej smakowało? Kolorowy makaron-kokardki z cebulą i niezidentyfikowanym sosem, pizza (domowa!) oraz napój limonkowy i cytrynowy mocno schłodzony (bajka w taki gorąc). To moi faworyci.

 Zdjęcie jednej z trzech Lactucy w mieście. Ta jest droższa od tej przy La Rambla o 1 euro.

Po zjedzeniu obiadu zaczęliśmy poszukiwania muzeum Pabla Picassa, przy okazji zwiedzając urokliwe uliczki Barcelony wypełnione tłumem turystów i sprzedawców "HISZPAŃSKICH, NIE CHIŃSKICH" wachlarzy na rogu za euro. Nie nabyłam żadnego.

  
Nieopodal Sagrady...

 Kościół, prawdopodobnie ważny punkt programu, aczkolwiek nie pamiętam jego nazwy, wybaczcie.

 Profesjonalna słocia w oknie!

 Po drodze znaleźliśmy się w miejscu spotkań gołębi:

Gdy dotarliśmy na miejsce, była niewielka kolejka, więc postanowiłam zrobić zdjęcie paniom biorącym lekcje rysunku obok muzeum:


W samym muzeum przyjrzałam się pracom Pabla Picasso. Co mi się pierwsze nasunęło na myśl, to to, że z początku malował zupełnie zwyczajnie, aczkolwiek jego prace miały swój urok, były dość oryginalne, zwłaszcza że rzadko kiedy można było ujrzeć czyjąś twarz, jakby umyślnie ją rozmywał. Później natomiast chyba zgłupiał albo zachorował na dziwną chorobę, bo zaczął malować portrety, które raczej nie nasuwały dobrych skojarzeń i oko cieszyły jedynie kolorami (ja tej sztuki zwyczajnie nie rozumiem, stąd mój negatywny stosunek do większości jego dzieł)... Jako ciekawostkę podam, że Picasso malował sowy na naczyniach. Mi najbardziej podobały się pejzaże jego autorstwa, namalowane w czasach studiów, jeżeli dobrze pamiętam. Niestety nie mam zdjęć z muzeum, sami wiecie dlaczego. Ale wkleję dwa zdjęcia sprzed przemiany Pabla i po przemianie wzięte z Internetu.


Przed (wybaczcie za rozmiar):

Po:

To było ostatnie miejsce, jakie zobaczyliśmy tego dnia. Niby nic, a nogi bolały, jak zawsze. Na koniec udaliśmy się jeszcze do jakiegoś kościółka, mało ciekawego. Ja się opychałam bułką i piłam Dr. Peppera (zły wybór, zły, nigdy więcej gazowanych napojów przesyconych cukrem i chemią! Mój tata zasmakował w 7Upach i przeczytawszy skład, postanowiłam, iż to mój ostatni łyk - limonkowy napój niezawierający w sobie ani kropli limonki, skandal!):

 poza życia

Wracając na parking w Besòs Mar, zakupiłam sobie w automacie paluszki uderzająco podobne do osławionych Pocky, myślałam, że to ich europejska mniejsza wersja. Niestety smakowały tak bardzo zwyczajnie!


Tak się zakończył dzień pierwszy w Hiszpanii i Barcelonie. Szczerze mówiąc, uwielbiam śródziemnomorski klimat, dlatego czułam się tam niewyobrażalnie dobrze. Myłam włosy co dwa dni, nie skarżąc się na przetłuszczony skalp nazajutrz po myciu, pociłam się mniej niż w Polsce, poznawałam nowe smaki. To, co mi się podoba w ciepłych krajach, to fakt, iż nawet jeśli termometr wskazuje ponad trzydzieści stopni Celsjusza, to odczuwa się to jako co najwyżej dwadzieścia pięć z przyjemnym chłodnym wiatrem nawet w wąskiej uliczce. W następnym poście będzie znów o Barcelonie. Postanowiłam jechać w kolejności chronologicznej, dlatego nie zdziwcie się, jeśli na końcu mojego cyklu zobaczycie po raz trzeci Barcelonę. Do zobaczenia.

13 komentarzy:

  1. miejsce spotkań gołębi mnie najbardziej urzekło :) kojarzy mi się z czymś takim starożytnym, a zarazem romantycznym... choć chyba miejsce na randkę - kiepskie. biorąc pod uwagę fakt, że w każdej sekundzie gołąb może narobić Ci na głowę :P mam rodzinny stres. bo mój dziadek udając się na pierwszą randkę z babcią (za czasów ich młodości), założył najnowszą lnianą koszulę. zobaczył już babcię po drugiej stronie parkowej alejki. w ręku bukiet kwiatów. coraz pewniej idzie ku niej... i nagle gołąb narobił mu prosto na ramię tej pięknej koszuli :P stąd moja mała fobia. ale miejsce jest i tak urzekające.
    ja prac Picassa jakoś nigdy nie mogłam zrozumieć. nie chcę wnikać, czy coś z jego głową się stało z wiekiem, czy po prostu podążał modą kubizmu... najlepszym przykładem sztuki i chorobą jest dla mnie niezmiennie Louis Wain. robiłam n ten temat prezentację maturalną. polecam Ci, w wolnej chwili. malował koty.
    pozdrawiam Cię :) i nie czuję się zanudzona. a raczej ciekawa, co jeszcze zwiedziłaś. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ach, muszę kiedyś znowu odwiedzić Barcelonę! Też nie byłam we wnętrzu kościoła Sagrada Familia, ale niestety, nie odwiedziłam muzeum Picassa. Jeśli chodzi o klimat śródziemnomorski - uwielbiam przebywać w tej strefie! Ach, coś cudownego :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Z każdym przeczytanym zdaniem i obejrzanym zdjęciem zazdroszczę coraz bardziej!
    Gołębie kładą na łopatki :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Aj, dziękuje Ci za ten post, bo właśnie na coś takiego czekałam! :) Przewspaniałe widoki i znów muszę powtórzyć, że jestem oczarowana twoją osobą. Niezwykle oryginalną. No. To dalej. Miejsce spotkań gołębi jest absolutnie wspaniałe i gdybym na takie trafiła, to chyba bym siadła i siedziała dobrą godzine, przyglądając się jak żyją. Marzy mi się taka podróż, realizujesz więc moje marzenia ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Ale tam magical jest, zazdroszczę Ci. *-*

    OdpowiedzUsuń
  6. Ja też w tym roku byłam w Hiszpanii,a le nie na wakacje i niestety nie w Barcelonie ; D
    Liczę, że kiedyś nadrobię ; )
    Tak jednak te metra w Hiszpanii, są bardziej komfortowe ^^
    Będę pamiętała o tej restauracji, an pewno się przyda ; D
    W wolnych chwilach serdecznie zapraszam do mnie ; >

    thedoorsofimagination.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  7. zrobisz 14 postow o wycieczce? :D

    OdpowiedzUsuń
  8. Och, pozazdrościć... Ja nigdy nie byłam w Hiszpanii, nie mówiąc już o zagranicy... choć w sumie to żenuję, bo mam rodzinę min. w Australii oraz Rosji, więc... no dobra rozwodzę się na inny temat.

    Mnie mimo, że to tylko zdjęcie kościół zachwycił. Woh! Podmiejski zaś 'gołębi pub' rozbawił mnie do łez. Nie wiem czemu, ale ostatnio wszędzie natykam się na śmieszne foty z gołębiami, więc mam już skojarzenia. Jedyne, co to bałabym się tamtędy przechodzić bez jakiegoś kapelusza czy też czegoś innego ;D.

    Zabić za kawałek o Picassie. Dla mnie jest on geniuszem, ale sama jest adoratorką sztuki, więc może dlatego. Wczesne obrazy Picassa mnie nie powalają, widziałam miliony podobnych, znam nawet osoby malujące podobnie, natomiast jego abstrakcja jest po prostu wisienką na torcie. Ale o gustach się nie dyskutuję.

    Boski blog :). Pozdrawiam! be-a-huminka.blogspot.com

    Ps. Napiłabym się takiego napoju limonkowego!

    OdpowiedzUsuń
  9. Patrzę, patrzę i się napatrzeć nie mogę ^^

    OdpowiedzUsuń
  10. Też bym chciała kiedyś tak pozwiedzać świat. Zazdroszczę Ci takich podróży, a tym, że dawniej chaotycznie pisałaś, to się nie przjemuj. Każdy ma nieciekawe początki w pisaniu takich rzeczy. Widziałam Twój komentarz u Biny, że się potem skapnęłaś, że masz taki sam tytuł posta.xD

    OdpowiedzUsuń
  11. no dokładnie i propagowane hasła typu "carpe diem"

    OdpowiedzUsuń
  12. ok, jestem STRASZNIE nie na czasie, ale widzę wreszcie, jaki tytuł mi ukradłaś! haha
    na dodatek ja CI ukradłam topic bo właśnie dziś rano wróciłam z Barcelony xD
    cieszę się, że Ci się podobało, miałaś mnóstwo wrażeń! ja głównie nie robiłam... nic :D

    OdpowiedzUsuń