piątek, 30 września 2011

Choc mnie nie widzisz, zawsze jestem.

 wersalka i paryskie prezenty

Ledwo co otworzyłam ślepia, zaświtało mi w głowie: "o, jutro sobota, wyśpie się, yay!" i tak cała szczęśliwa wstałam, poszłam do toalety, ogarnęłam się itede. Cały dzionek milutki, cieplutki, po szkole zawitałam w bibliotece i wypożyczyłam cztery książki, chociaż chciałam tylko jedną, której nie było... więc aby odegnać smutki, musiałam, po prostu musiałam wziąć więcej niż jedną. No i tak jest to standardowo książka Kinga (na półce mam już trzy książki jego autorstwa, pff), "Pachnidło", na które poluję od... dwóch lat?, ha ha, "Zaginiony symbol" Browna i jakaś książka kobiety nazwiskiem Rice, którą wzięłam, ponieważ myślałam, że to książka Anne Rice; jak zwykle nie czytam imion, he. A dochodząc do domu spostrzegłam, że nie mam kluczy. Pomyślałam sobie "no pewnie, pewnie, zostawiłam w bibliotece" i wzięłam psiaka mego na spacerek. Zestresowany z sześć razy zrobił kupkę. Okazało się, że klucze wsadziłam do kieszonki w plecaku. Mój rozum sięgnął dna, moja pamięć jest skończona. IT'S OVER. Dobra, idę czytać kolejną książkę Deavera, łii! Skończyłam wczoraj "Maga" i zaczęłam "Zegarmistrza". Po raz milionowy powtórzę: uwielbiam Amelię Sachs i Lincolna Rhyme'a! Lubię też te sokoły, które zawsze na parapecie sypialni Rhyme'a siadają i się nimi zachwyca. Dobrze, mili państwo, Nowy Jork czeka... Miłego piąteczku!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz