czwartek, 2 lutego 2012

beach on the moon

 byleby byle

Zdaje mi się, że dziś czwartek. Koszmarny czwartek, nie tylko dlatego, że zwiastuje nadchodzący piątek, a wraz z piątkiem koniec pierwszego tygodnia ferii. Przydałby mi się miesiąc leniuchowania, bowiem moja książka ma tak małe litery, że przez trzydzieści stron przebrnęłam w półtorej godziny, a chciałam przeczytać wszystkie książki na półce w trakcie wolnego. Dacie wiarę? Chyba wypadłam z rytmu, nawet jeśli Czystą przeczytałam w dwa dni z okładem. Myślę, że "Worek kości" z większymi literami miałby conajmniej dwieście stron więcej. Ważne, że jest ciekawe! Zwłaszcza kiedy pisarz (nadal nie potrafię zapamiętać jego imienia... Matthew?, nie, Michael Noonan) spotyka dwudziestoletnią blondynkę z sympatyczną, wygadaną trzylatką, która środkiem ulicy szła na plaże w czerwonym stroju kąpielowym. Miło. Mam nadzieję na romans. Póki co siedzę i czekam, aż Karo się do mnie odezwie. Słucham Kurta Vile, którego odkryłam na YouTube. Mogę śmiało powiedzieć, że od conajmniej roku nie używam odtwarzacza muzyki na moim komputerze, a każdy ściągnięty z sieci utwór leżakuje w folderze z muzyką (pomijając moją nieśmiertelną empetrójkę). Planuję zakup iPoda na wakacje, kiedy już będę miała moje stypendium w całości. Nie powiem, żeby iPod touch był mi potrzebny do szczęścia, ale zawsze to jakiś krok w przyszłość; w końcu ile można mieć jednogigową empetrójkę? Na, na...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz