czwartek, 18 lipca 2013

Slowami skarze sie ze swoich udreczen.

 śliniak domowy

Konsumpcjonizm jest zabójczy. Jestem po obejrzeniu filmu "Food Inc." /Korporacyjna żywność/, który polecam każdemu. Większość z omówionych w nim wątków jest i tak nam dobrze znana, ale warto obejrzeć chociażby dla przerażających zdjęć bydła upchanego w halach, mającego problem z chodzeniem, kurcząt roztytych do tego stopnia, że nie są w stanie się poruszać, czy miażdżonych świniach w ubojniach. Przeraża mnie ten biznes, którego ofiarami się staliśmy na przestrzeni XX i XXI wieku. Właściwie nie o tym miałam pisać, chciałam wam tylko napomknąć, że istnieje taki film. Nakręcono go w Ameryce i jest w całości o Ameryce, dlatego wiele z tego, co w nim mówią, nijak się ma do Polski. U nas jest nieco inaczej, nie mamy tak wielkich koncernów i producenci nie posługują się takimi technikami, jak tam. Nie znaczy to, że jest u nas dobrze. Kurczaki gnieżdżą się w fermach, nie widząc światła słonecznego, napakowane antybiotykami, stojące we własnych odchodach, za towarzystwo mając żywą bądź nieżywą kurkę-mutanta. Jeśli chodzi o bydło i świnie - nie jestem w posiadaniu żadnych informacji, myślę jednak, że sielankowy krajobraz wypasających się krówek na polance jest właściwy i nie istnieją żadne wielkie fabryki krów czy świń. Mimo że jestem ze wsi, to niewiele wiem o takich rzeczach. Kiedyś chciałam być biotechnologiem, ale stwierdziłam, iż mija się to z moimi przekonaniami. Nie przyczynię się do produkcji sztucznego żarcia tylko po to, by jakaś gruba ryba obijająca się w wartym tysiąc dolarów fotelu zarabiała krocie na ludzkiej śmierci. Bo GMO to w istocie śmierć. Życie w dzisiejszych czasach jest bardzo trudne nie tylko ze względu na spadek intelektualny społeczeństwa, również dlatego, że w galeriach handlowych panuje przepych. Jesteśmy przeżarci, zaopatrzeni po czubek głowy we wszystkie cuda współczesnej techniki. To naprawdę smutne, zważywszy na to, że jeszcze kilkadziesiąt lat temu stało się w kilometrowych kolejkach po bochenek chleba. Kończę już ten temat, ostatnio nie bardzo interesowałam się zagadnieniami związanymi z jedzeniem, dlatego nie potrafię niczego konkretnego wam przekazać. Wczoraj miałam taką wielką ochotę, by coś tutaj napisać. Naprawdę ogromną, pierwszy raz od dłuższego czasu. Po obejrzeniu "Now is good" (zbierałam się do tego kilka dobrych miesięcy, musiałam się duchowo przygotować na ryk i płacz; na szczęście po sesjach z Harrym trochę się uodporniłam i rozbeczałam się dopiero na końcu) zebrało mi się w tej łepetynie sporo myśli związanych z naszym wspaniałym żywotem, jak to zwykle bywa. Krótko mówiąc, film opowiada historię dziewczyny z białaczką, która przestała się leczyć i zdecydowała na śmierć. Zanim umrze, chciałaby zrealizować wszystkie swoje pragnienia wpisane na specjalną listę. Pomaga jej w tym przyjaciółka (gra ją Kaya Scodelario, czyli Effy ze Skinsów; byłam w siódmym niebie, jak zobaczyłam kochanków ze Skinsów (ok, nie byli kochankami w Skinsach, za błąd przepraszam wszystkich!), którzy w tym filmie byli także kochankami, poza tym... uwielbiam Joe Cole'a), później także nowo poznany chłopak. Miłość kwitnie do samego końca, dziewczyna stara się czerpać z życia jak najwięcej, bo wie, że niewiele czasu jej pozostało. Dlaczego ten film okazał się dla mnie taką uczuciową bombą? Ponieważ tylko wyrok śmierci w postaci choroby jest w stanie zmotywować nas do sięgania po szczęście każdego dnia, dawania z siebie jak najwięcej potrafimy, dzielenia się swoją miłością z innymi, czerpania z życia wszystkiego tego, co najpiękniejsze. Z perspektywy osoby mającej przed sobą długą drogę, to wszystko wydaje się wspaniałe, ale trudne do wykonania. Zresztą każdy wie, jak to jest. Bywają lepsze i gorsze dni, takie, w których ciężko nam się zmotywować do zrobienia czegokolwiek, oraz takie, w których wszystko wydaje się łatwe i zaczynamy się starać. I chyba wolę tę gorszą wersję człowieka. Wolę żyć, nie mając pojęcia, czy kładę się spać po raz ostatni. Bo tak jest normalnie, naturalnie. Ostatnio stałam przed lustrem, patrząc na swoje odbicie i powiedziałam sobie: "słuchaj, ty żyjesz". Mimo że moja codzienność nie jest jakaś super interesująca, to cieszę się z tego, ponieważ przede mną stoi mnóstwo możliwości i mam wybór. Każdego dnia mogę uczynić moje życie lepszym, cenniejszym. Gorzej z samozaparciem, którego mi brak... ale zawsze można coś na to zaradzić. Na razie się kuruję. Od ponad tygodnia siedzę chora w domu, już dostaję powoli kota. Brakuje mi świeżego powietrza, znajomych, jakiegoś urozmaicenia dnia. W tym tygodniu mój grafik przedstawia się następująco: rano - śniadanie, tabletki, książka; po południu - książka, tabletki, posiłek; wieczorem - filmy, seriale, obiad, tabletki; w nocy - filmy, seriale, sen. A pomiędzy jeszcze Facebook i Youtube. Ach! Zapomniałam napisać, dlaczego nic wczoraj tutaj nie naskrobałam. Nie wiem, czy też mieliście ten problem, ale u mnie w ogóle wieczorem nie działało Google ani to, co od Google pochodzi, czyli Blogger, YT itp. Bałam się, że usuwają mi wszystkich obserwatorów i całą listę czytelniczą. Gdyby to zrobili, nastałaby internetowa apokalipsa! Na szczęście wszystko wróciło do normy w okolicach godziny 2 AM. Tymczasem kończę, żegnam się i dzielę z wami jednym z moich ulubionych utworów The National:


5 komentarzy:

  1. Och, jakże ja byłam poruszona filmem "Food Inc."! Oglądałam go dość dawno, ale przez dobrych kilka miesięcy każdej napotkanej koleżance opowiadałam, jak to te biedne kurczaki są faszerowane antybiotykami, przez co korpus mają za ciężki i ich chudziutkie łapki nie są w stanie ich udźwignąć, a co za tym idzie, kurczaki większość życia spędzają w bezruchu, bo nie mogą się poruszać...
    Pisz częściej, bo przyjemnie się Ciebie czyta!

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie oglądałam, ale po Twoim poście, zamierzam go zobaczyć.:) bardzo lubię tę piosenkę!ściskam:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Oj też to czuję! Tak samo jak i AM:D A słyszałaś, że w dzień koncertu KOL była premiera książki o nich?:D Monika o niej pisała recenzję, którą znajdziesz t_u_t_a_j.
    Lubię The National. Nie byłaś na nich na HOF'ie? :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Liluś, jaka z Ciebie mądra i wrażliwa osoba... Aż mam ochotę Cię uściskać :*

    OdpowiedzUsuń
  5. Przepraszam, że odpisuję dopiero teraz, ale wcześniej nie było ku temu sposobności, bo byłam w Karkonoszach, jak wiesz :D Wieczny katar także mnie dręczy, to z powodu krzywej przegrody nosowej, męczę się okropnie, ale niedługo mam już operację, nie mogę się jej doczekać, normalne oddychanie, jak to jest? Ponoć wymiotuje się po niej krwią na czarno. Prawdziwe gore ;) Oj, nie wiesz jak ja czasami wpadnę w słowotok, wtedy żadna tama nie jest w stanie zatrzymać lanej wody.
    Ja odebrałam go zupełnie inaczej, tak szczerze, to ta część była dla mnie dość zabawna i wraz z koleżanką (Sprzyjaj jej Panie w życiu, bo to jedna z niewielu myślących osób!) śmiałyśmy się z tego, jaki ten Quinn udany, nie dość, że wampir, to jeszcze jakieś medium, które bawi się z umarłymi, normalnie Szósty Zmysł. Nie lubię osób, które są oderwane od życia w taki sposób, jaki opisujesz. Takie problemy to nie problemy...

    OdpowiedzUsuń